W każdej rozmowie o tym, kim jesteśmy, kim byliśmy i kim być możemy, prędzej czy później musi pojawić się opowieść o Mężczyźnie-Łowcy. I nie tylko o Mężczyźnie, ale także o Kobiecie i Dziecku. Istnieją niezliczone warianty tej historii, wszystkie brzmiące mniej więcej podobnie: w czasach prehistorycznych mężczyźni polowali i przynosili zdobycz do domu, aby nakarmić kobiety i dzieci, które tymczasem siedziały z założonymi rękami, całkiem od nich zależne. Na ogół to wszystko działo się w rodzinach nuklearnych, gdzie mężczyźni zapewniali byt wyłącznie swoim najbliższym, a kobiety nie tworzyły żadnej wspólnoty współpracującej przy wychowaniu dzieci. Kobiety w każdej wersji traktowane są jak tłumoki służące tylko do rozmnażania.
Choć ta opowieść stawia tezy na temat społeczności ludzkich istniejących 200 tys., a nawet 5 mln lat temu, ona sama nie jest zbyt stara; skądkolwiek się wzięła, wydaje się, że szczyt jej popularności przypadł na połowę ubiegłego wieku. Oto wyimek z Nagiej małpy Desmonda Morrisa, słynnej pod koniec lat 60.: „Ponieważ okres zależności potomstwa od rodziców trwa u małpy drapieżnej niezwykle długo, a opieka nad nim jest bardzo absorbująca, przeto samice nie mogły prawie wcale opuszczać stałych siedzib. (…) Zespoły osobników udających się na łowy, w przeciwieństwie do zespołów łowieckich u »czystych« mięsożerców, miały teraz składać się wyłącznie z samców. (…) Wyruszyć na poszukiwanie pokarmu, pozotawiając swe samice na pastwę zalotów innych samców, było dla samca prymatów rzeczą niesłychaną. (…) Tak doszło do powstania par monogamicznych”.
Inaczej mówiąc, powyższa narracja próbuje wywieść społeczno-gospodarcze stosunki dominujące na przełomie lat 50. i 60. XX w. wprost z prapoczątków naszego gatunku. Lecz dla mnie jest to opowieść o amerykańskim przedmieściu sprzed 5 mln lat. Pramężczyźni gdzieś idą – rzekomo wszyscy, bo jakoś nie widać tu chorych ani starych, ani tych, którzy zwyczajnie lubią posiedzieć w kucki i pogadać o fantastycznej antylopie, którą upolowali w zeszłym tygodniu. Nie – wszyscy dzień w dzień biorą swoje włócznie i łuki i wyruszają na cały dzień do roboty, gdzie odbijają swoje prehistoryczne karty zegarowe. Kobiety z dzieciakami kręcą się przy domowym ognisku, czekając, aż faceci przyniosą do domu bekon. Mężczyzna karmić kobieta. Kobieta powielać geny mężczyzna.
Jak później zwróciły uwagę antropolożki, podłożem zbyt wielu takich historii jest skrywany niepokój o wierność kobiet i władzę mężczyzn. Niepokój ten próbuje się uśmierzyć za pomocą wyjaśnień, dlaczego kobiety są wierne, a mężczyźni mają władzę: wierność to zapłata za kawałek mięsa.
W 1966 r. na Uniwersytecie Chicago odbyła się nawet konferencja Man the Hunter [Męski łowca], której owocem była książka o takim tytule. Kiedy przeszukiwałam jej cyfrową wersję, słowo „kobieta” znalazłam dopiero na 74 stronie. Występowało ono w zdaniu: „Nie przemieszczają się mniej sprawni członkowie grupy, osoby stare oraz kobiety i dzieci”. Równie rzadko pojawia się słowo „zbieractwo”, mimo że książka podobno dotyczy wspólnot łowiecko-zbierackich. I byłaby to jedynie historyczna ciekawostka, gdyby nie fakt, że te historie utkwiły w ludzkiej pamięci. Ludzie od mainstreamu po mizoginiczny margines naszej epoki sprzedają je jako prawdziwe informacje o tym, kim byliśmy kiedyś i, nader często, kim jesteśmy teraz.