W dzieciństwie byłam chłopcem. Przynajmniej częściowo. Miałam komplety sportowych ubrań z rysunkami rakiet kosmicznych i rakietek tenisowych, wzory na tyle uniwersalne, żeby pasowały na brata, kiedy z nich wyrosnę. Mój rower miał najwięcej przerzutek ze wszystkich dziecięcych rowerów, a moje ciało miało najwięcej strupków, które można było zdrapywać, i wtedy jak na moje standardy wyglądało to jeszcze bardziej elegancko, jak u prawdziwego wojownika. Miałam typową fryzurę lat 90. przeznaczoną dla dzieci: możliwie krótką i z krzywą grzywką skracaną nożyczkami przez matkę do takiej długości, żeby nie zasłaniała zbyt dużo czoła i żebym od niej nie oślepła. Ojciec mówił do mnie Dorek i z całą pewnością byłam jego ulubionym synem. Zabierał mnie do warsztatu, mogłam budować tam domy lub meble z drewna, używając przy tym wszystkich dostępnych narzędzi, nawet krajzegi, czyli stołowej piły tarczowej, chociaż tej akurat z niewielką pomocą. Wychodziłam sama z domu i nigdy nie miałam wyznaczonej godziny powrotu. Wieczorami poza domem pilnował mnie tylko duży czarny pies rasy seter szkocki (gordon), z którym mieliśmy najwięcej przygód, byliśmy władcami całego świata, nieustraszonymi i pewnymi siebie. Wiedziałam, że umiem dobrze wspinać się na ogrodzenia i że szybko jeżdżę na rowerze, daleko, aż do wielkiej szosy lubelskiej, więc wydawało mi się, że takie talenty wystarczą, żeby poradzić sobie jakoś w życiu. To była dobra perspektywa. Nie czułam się specjalnie ważna dla moich rodziców, ale byłam ważna sama dla siebie i to było dla mnie w sam raz.
Mogłam być, kim chciałam. Kiedy ktoś pytał mnie, kim chcę zostać, jak dorosnę, odpowiadałam, że psem, ale prawdę mówiąc, nigdy do końca nie wierzyłam, że uda mi się dorosnąć. To była odległa koncepcja filozoficzna, poza moim pojęciem, bo ja nie byłam za bardzo zainteresowana transferem z dziecka w prawdziwą dorosłą osobę; sam pomysł, że można zaplanować sobie przyszłość, wydawał mi się co najmniej głupi.
Czułam, że moje ciało to ciasny, ale jednak wystarczający domek zbudowany w odpowiedniej skali. Wszystko się w środku mieściło i działało jak trzeba. Było w nim wygodnie jak u Reksia w budzie. Oczywiście, gdyby nadarzyła się taka okazja, to mogłabym je wymienić na trochę ładniejsze ciało, np. ciało atomówki, która ma długie żółte włosy i może latać oraz uratować świat, ale mój wzrost i wiek wydawały mi się doskonałe, trafione w punkt. Nie chciałam ich gwałtownie zmieniać. Cieszyłam się, że ktoś mnie tak świetnie wymyślił, oraz z tego, że miałam w sobie wielką prędkość i supersiłę. Potrafiłam sama się sobą zaopiekować, wymyślałam wspaniałe historie i umiałam dobrze rysować wilki, a więc dorastanie nie było mi do niczego potrzebne. Nigdy nie uwierzyłam też do końca w to, że moi rodzice byli kiedyś dziećmi podobnymi do mnie. Wcale nie dawali tego po sobie poznać. Fakt, że ja byłam dzieckiem, był moją supermocą. Niestety, szybko się okazało, że nie wszystko układa się w życiu po mojej myśli.