Jedzenie można rozumieć bardzo różnie. Niektórzy widzą w nim więcej kultury, dowartościowując procedurę przygotowywania posiłków, serwowania i zjadania ich podług określonych wartości. Inni robią duży krok w bok, definiując jedzenie jako sferę przeciwstawną naturze, a proces gotowania, smażenia i lepienia jako próbę jej okiełznania. Dla mnie, jako praktyczki zajmującej się zarówno gotowaniem, jak i popularyzacją pewnego sposobu myślenia o gotowaniu, jedzenie jest przedłużeniem biologicznej konieczności odżywiania i najpełniejszym przykładem połączenia natury i kultury. Nie chodzi tu tylko o to, że nie da się upiec chleba bez pomocy żarłocznych drożdży, ale też o to, że to, co nam smakuje, wynika z naszej biologicznej konstytucji, że zjedzenie czegoś pysznego wywołuje w nas różne reakcje, a gotowanie surowych produktów najpewniej odegrało dużą rolę w ewolucji. To nie przypadek, że lubimy tłuste, chrupiące oraz słodkie i że tak bardzo smakuje nam mięso. Jedzenie udowadnia, że kultura jest kontynuacją natury – jak oddzielić jedną od drugiej w pomarańczowej marchewce, która przed udomowieniem była wątłą dziką rośliną o purpurowym korzonku? W ukiszonym ogórku? W nuggetsie z sosem słodko-kwaśnym? A nawet w ociekającej krwią i potem historii handlu cukrem? Jak poruszająco zauważa Melissa Caldwell: „Jedzenie czyni z poliycznego osobiste, przetwarza społeczne w intymne doświadczenie”.
Myśląc o jedzeniu w ten sposób – trochę szerszy niż z jednej strony sama dietetyka, a z drugiej strony historia kultury kulinarnej – trudniej jest wyniośle zestawiać indywidualne starania ze zmianami systemowymi. W codziennych praktykach wybierania z dostępnych produktów, przygotowywania i serwowania jedzenia można za to zauważyć próbę wyrażenia swojej wrażliwości i szukania sprawczości albo, za Justyną Straczuk, „mikrostrategie radzenia sobie w zmieniającej się rzeczywistości”. Mnie jako praktyczce, piszącej od dziesięciu lat książki kucharskie, tworzącej przepisy i prowadzącej stronę o wegańskim gotowaniu, taki sposób myślenia jest szczególnie bliski. Mój własny weganizm wyrasta z potrzeby wyrażenia niezgody na okrucieństwo wobec zwierząt; nie są mi obojętne wpływ wpływ diety opartej na produktach zwierzęcych na środowisko oraz parę innych zjawisk, o których trudno pisać bez patosu. Tysiące osób rezygnuje z mięsa z podobnych powodów, a taki sposób jedzenia daje im nadzieję – nie na to, że mogą zmienić świat, ale na to, że mogą zrobić cokolwiek i tym samym dotknąć poczucia sensu i wpływu, często deficytowych w późnokapitalistycznej i koronawirusowej rzeczywistości.
Nigdy nie spotkałam się z tym, aby ktoś uważał, że lepienie kotletów z fasoli mogło zastąpić mądrą rządową politykę promującą bardziej roślinny sposób odżywiania, a włożenie do koszyka mleka owsianego rozwiązało problem unijnych subsydiów dla producentów roślinnej żywności. To raczej wyraz przyzwoitości i sumiennego korzystania z własnych możliwości. Większość z nas marzy o sprawiedliwym, etycznym, ekologicznym i demokratycznym jedzeniu. Nie tylko popieramy regulacje na poziomie rządowym, ale wręcz domagamy się od państwa wzięcia odpowiedzialności za usprawnienie systemu spożywczego (tak wynika z raportu BEUC z roku 2020, o którym więcej piszę na końcu). Ale jednocześnie, nie chcąc być bezczynnymi, staramy się jeść wegetariańsko, ograniczać nabiał lub kupować jajka „zerówki”. Ten ostatni przykład chyba dość dobrze to ilustruje. Czekając na upragnione regulacje zakazujące chowu klatkowego w Unii Europejskiej, wiele osób, oprócz popierania organizacji takich jak Otwarte Klatki, podpisywania internetowych petycji, głosowania na polityków oraz polityczki, wrażliwych na zwierzęta (w Polsce po fiasku tzw. piątki dla zwierząt to temat szczególnie bolesny), postanawia nie kupować też jajek oznaczonych numerem trzy, pochodzących z chowu klatkowego. Żyjemy w czasie i miejscu, w którym system spożywczy jest znacznie bardziej skomplikowany niż w świecie przedprzemysłowym. To zaleta nie do przecenienia – dzięki temu ludzie nie żyją już na granicy głodu i nie umierają na choroby wynikające z niedożywienia. Jednak czasem to też wyzwanie, bo trudno z tego gigasystemu coś zrozumieć. Składa się on z połączenia ponadnarodowych instytucji i organizacji, które definiują oraz regulują rolnictwo, przetwórstwo i dystrybucję, kształtując to, jak jemy. Zakupy to nasz jedyny punkt styczny z tym systemem. W obliczu tego wszystkiego czy naprawdę krytyka indywidualnych starań, bezproduktywne podkreślanie, jak mało dają, może zrobić coś dobrego? Wybieram odpowiedź „nie”. A nawet więcej, wydaje mi się, że wyrządza to wielką krzywdę wszystkim starającym się na swój sposób osobom. Umniejsza ich wysiłki, odbiera godność i jest wyrazem wyższościowego myślenia.