W Międzylesiu skręcam na Trakt Napoleoński, ale śladem dzielnego kaprala tylko kilkaset metrów, bo potem zaraz w prawo i prosto na wschód, ile sił w nogach, aż drogi nie zagrodzi mi Zielony Ług. Dopiero tam odpoczywam. Jest koniec marca, a torfowisko tu i ówdzie pokrywa jeszcze gruba warstwa połyskliwego lodu. Lubię takie postoje po szaleńczej jeździe – gdy piecze w łydkach i gdy czuję, którędy zimna woda z bidonu spływa do żołądka. Znam te tereny, dużo tam jeżdżę. Zimą miałem jednak przerwę i teraz, gdy tu w końcu wróciłem, czuję, że coś się zmieniło. Jest inaczej. Odpoczywam jeszcze chwilę, a później ruszam w dalszą drogę, tym razem na południowy wschód – do Białego Ługu, bo lubię, jak mi się punkty na trasie jakoś rymują. Czasami wybieram sobie na mapie po prostu trzy miejscowości na literę M i jadę. Teraz daję się prowadzić nawigacji, bo w plątaninie leśnych ścieżek Mazowieckiego Parku Krajobrazowego łatwo zgubić drogę. Ale ciągle czuję, że coś jest nie tak. Aż w końcu las się przerzedza, przeskakuję na pełnej prędkości kolejną wydmę i ląduję pod estakadą Południowej Obwodnicy Warszawy. Wyjmuję słuchawki z uszu i dopiero wtedy zaczynam rozumieć, co tu zaszło. Bo ryk tam jest niewysłowiony. Trasę otworzyli w grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem. Od tamtego czasu mnie tu nie było. Wcześniej przelatywałem pod tą estakadą wiele razy i gnałem dalej. Była zapowiedzią tego, co tu nastąpi. Ale to była zapowiedź bezgłośna, bo na innych odcinkach trwały jeszcze prace. Nic po niej nie jeździło. Tej zimy to się jednak zmieniło.
Kawałek dalej jest jezioro Torfy. Chowam słuchawki do kieszeni i dojeżdżam nad jego brzeg. Staję na zdezelowanym pomoście częściowo zanurzonym w wodzie i próbuję skupić się na tym, co widzę; ulec rozmarzeniu. Że też takie miejsca są jeszcze w okolicach Warszawy…
Ale nie, nie mogę. Powietrze wibruje od tego dudnienia setek kół toczących się po betonowej czteropasmówce. Czuję napór tego dźwięku, aż muszę się od niego przygiąć. Wskakuję na siodełko i pędzę dalej w las ścigany tym poszumem. Ale to już jest tylko ucieczka od tamtego.
„Część dźwięku pozostanie w obszarze umysłu, w pamięci, także w pamięci ciała, w mięśniach, ścięgnach, bólu nadgarstka” – pisze Marcin Dymiter w swoich Notatkach z terenu, wydanej niedawno książce poświęconej praktykowaniu nagrań terenowych. W tym przygięciu więc jadę i przeklinam na czym świat stoi. Ten dźwięk estakady, tak nagły, choć mogłem się go przecież spodziewać, zostaje w spiętych mięśniach karku. Zostanie aż do wieczora.
Ale dzień później bladym świtem znów jestem na rowerze. Tym razem lewym brzegiem Wisły, jadąc na południe po wale przeciwpowodziowym, szybko zostawiam za sobą miasto. Mijam elektrociepłownię Siekierki i gdyby nie wysoki stan wody, zjechałbym w stronę rzeki, na pożółkłe łąki. Lubię to miejsce, więc może nie powinienem o nim pisać. Po dwóch kwadransach docieram do mostu Południowego. Słyszę go z daleka, choć jest przecież niedzielny poranek i ruch jest na nim niewielki. Mieszkańcy osiedli położonych wzdłuż obwodnicy od trzech miesięcy protestują przeciwko zmianie w pejzażu dźwiękowym, która tu zaszła. Nie spodziewali się jej, tak jak ja.