Już przeszło 200 lat Kościół katolicki zmaga się z ideą demokracji. Dzieje relacji tych dwóch pojęć: katolicyzmu i demokracji, są niezwykle burzliwe i posłużyć by mogły za kanwę doskonałej powieści romantyczno-kryminalnej. Dostrzegamy wielki tragizm tych dwojga, którzy choć skrycie kochają się namiętnie, zejść się na trwałe – czy to za sprawą zewnętrznych okoliczności historycznych, czy za sprawą ułomności własnego charakteru – nie mogą, a kilkakrotnie próbowali już nawzajem wbić sobie w plecy sztylet. Gdy mówimy: „Kościół i demokracja”, przychodzi nam na ogół do głowy problem sekularyzacji, rozdziału państwa i Kościoła, lekcji religii w szkole, krzyża wiszącego nad sejmową mównicą. Dyskusja nad powyższymi zagadnieniami to debata ponad wszelką miarę pasjonująca i ważna. Czy nie jest jednak tak, że my, katolicy, powinniśmy najpierw zadać sobie pytanie: Czym jest demokracja wewnątrz samego Kościoła? Czym, albo czy w ogóle, być powinna? Być może odpowiedzi na tak zadane pytania pozwolą katolikom zająć odpowiednie stanowisko w szerszym sporze o demokrację w państwie i demokrację na świecie.
Parafialna kampania wyborcza
Pytanie o potencjalną demokrację we wspólnocie Kościoła odsyła nas na ogół do problemu hierarchii, kolegialności biskupów, organizacji konklawe, prerogatyw papieża. To mylny trop. Strukturę Kościoła odnajdziemy w pełni dopiero na dole hierarchicznej drabiny. „Dzieje się” on najintensywniej na poziomie najmniejszych wspólnot i rodzin. Aby go zrozumieć i przeżyć, trzeba zacząć od swojej parafii. Kto tego nie zrobi, otrzyma fałszywy obraz Kościoła jako instytucji władzy. To właśnie w klasztornej wspólnocie i w lokalnej parafii hasło braterstwa czy eucharystycznej jedności staje się ciałem.
Jak wyglądają zatem stosunki społeczne w lokalnych Kościołach? Spróbujmy zbadać, jak działają lokalne rady parafialne i świeckie organizacje, jak gospodarzą te członki i jak troszczą się o całe Ciało. Okazuje się, że choć na poziomie prawa kanonicznego cały Kościół obowiązują te same hierarchiczne regulacje i normy, w praktyce jego części funkcjonują bardzo różnorodnie w zależności od lokalnej tradycji, atmosfery i interpretacji prawa.
Wędrówkę po lokalnych parafiach i wspólnotach europejskiego Kościoła rozpoczynam od Norwegii, kraju o chlubnej socjaldemokratycznej tradycji, ale także miejsca, gdzie nowożytna formuła religii po prostu się wyczerpała, a świątynie chrześcijańskie świecą pustkami. Rozmawiam z Kristine Gran Martinsen. Kristine studiuje na uniwersytecie w Oslo. W tym roku w demokratycznych wyborach została wybrana na liderkę ruchu skupiającego świeckich: Norges Unge Katolikker (Młodzi Katolicy Norwegii). Rozmach, z jakim przebiegała procedura wyłonienia nowej przewodniczącej, jest imponujący. Zrzeszenie katolickiej młodzieży składa się z lokalnych oddziałów. Każdy z nich wybiera demokratycznie swoich liderów – delegatów na ogólnokrajowe zebranie. Tam mamy właściwie do czynienia z regularną kampanią wyborczą. W tym roku o stanowisko ubiegało się dwoje kandydatów. Każdy przygotował informacje promujące swoją kandydaturę, obowiązkowo odbyły się oczywiście publiczna debata, runda pytań i na koniec głosowanie. Przemówienie szczęśliwej po wyborze Kristine przypominało mowę przywódcy zwycięskiej partii politycznej. „Chcę być tu dla Was!” – głosił nagłówek kościelnego serwisu internetowego cytujący pierwsze publiczne słowa nowej liderki.