Ona mówi: „Średnia liczba robionych kroków spadła w tym roku w porównaniu z zeszłym”.
„Wczoraj nie udało ci się zrobić tylu kroków co przedwczoraj (zabrakło 5263)”, dodaje z chłodną precyzją. Liczy i zapisuje moje kroki od lat, od roku w wykresach pokazuje wyraźny spadek statystyk – w pandemii dużo mniej chodzę, chociaż chodzenie jest dla mnie jedną z najbardziej naturalnych czynności. Chodziłam do szkoły podstawowej i do liceum, dowolne miejsca oswajałam na piechotę. Każde nowe miasto, nowe osiedle poznawałam w ten sam sposób: kupowałam mapę i szłam. Chodzenie dawało mi poczucie bycia niezależną, teraz najczęściej jest jak w piosence Tiltu: „Chodzę, chodzę ulicami miasta, a to narasta i narasta”.
Nie umiem sobie przypomnieć, kiedy chodzenie przestało mi się kojarzyć z wolnością. „Chodzić własnymi drogami” to powiedzenie już tylko metaforyczne: chodnik zbyt często się urywa albo jest zastawiony samochodami, wciąż trzeba przystawać, pokonywać kręte kładki i przejścia podziemne lub schody.
A przecież chodzenie jest potencjalnie najbardziej demokratycznym i sprawiedliwym sposobem przemieszczania się. Nie wymaga zdawania kursów, zaświadczeń, jest niezależne od wieku, płci, stopnia zamożności, sytuacji materialnej. Nie zanieczyszcza środowiska, nie generuje hałasu, odpręża i nieźle działa na zdrowie. Piesi nie mają wielu kosztownych potrzeb. Ot, kawał prostej drogi, od czasu do czasu ławka, nieco cienia, więc drzewa, jakaś zieleń. Poza tym stwarzanie miejsc dla pieszych się najzwyczajniej opłaca. Osoby zmotoryzowane wsiadają do samochodu i jadą zrobić większe zakupy do dużych, często oddalonych od ich miejsca zamieszkania marketów, za to piesi cenią lokalne ryneczki i pasaże handlowo-usługowe, wzmacniają lokalną gospodarkę. Chodzenie jest też relacyjne: można nawiązać z kimś kontakt wzrokowy, przystanąć, zamienić kilka słów. Chodzenie może więc budować wspólnotę.
Ale żeby ruch pieszy wzrósł, nie wystarczy powiedzieć: idźcie. Miasta przyjazne dla pieszych nie spadają z nieba ani nie wyrastają spod ziemi, trzeba je ustanowić. Potrzebna jest decyzja władz, niekiedy kontrowersyjna.
Enrique Peñalosa, niegdysiejszy burmistrz Bogoty, w jednym ze swoich wystąpień na konferencji TEDx powiedział, że różnica między miastami rozwiniętymi a zacofanymi to nie jest kwestia autostrad czy metra, tylko kwestia jakości chodników.
Władze Wiednia również wierzą w chodniki. Dążą do tego, by w 2025 r. podróże piesze, rowerowe lub komunikacją zbiorową wynosiły 80% wszystkich podróży po mieście. Ale Wiedeń ma swoją rzeczniczkę pieszych, Petrę Jens, która w bio na Twitterze ustawiła sobie opis: We are made for walking, jesteśmy stworzeni do chodzenia.
Niektóre polskie miasta też chcą myśleć o pieszych. Kraków wykorzystał pandemię do tego, żeby ograniczyć ruch samochodowy w centrum. Jaworzno od 2003 r. realizuje w mieście politykę niesamochodową, stawia na transport publiczny i rozwijanie stref pieszo-rowerowych. Jaworzno zresztą jako pierwsze miasto w Polsce zaczęło wprowadzać wizję zero, czyli program minimalizowania liczby ofiar wypadków drogowych. Rok temu wizję zero wpisano do strategii rozwoju Bydgoszczy.