Dobrze pamiętam tamten stan skupienia: szszuszu, przesuwały się ziarna piasku i całe wilgotne bryłki, kilka metrów dalej skrzypiały huśtawki. Można się było dokopać do mokrego piasku albo nie można się było dokopać, mimo wysiłków, do wody, do gliny, do Chin, do Australii. Piaskownica się rozlewała, stawała się statkiem albo labiryntem, słońce nas grzało i hipnotyzowało. Byliśmy u siebie, na terenie nieoznaczonym, niepilnowani albo pilnowani dyskretnie, z okien okolicznych domów. Czasem zjawiał się ktoś dorosły, na ogół jako obstawa dziecka wizytującego właśnie dziadków lub ciotki – i ewidentnie był intruzem.
Nie pamiętam, kiedy się pojawiło to określenie: „plac zabaw”. Chodziło się na huśtawki, na piaskownicę. Aż codzienność stała się bardziej błyszcząca, szeleszcząca jak folia stretch, a z tej folii ktoś odwinął place zabaw. Płaskie, bo przecież określenie „plac” tego wymaga. Z nawierzchnią utwardzoną, a potem wyłożoną gumowymi płytami, z powtarzalnymi urządzeniami, z piaskownicami obłożonymi kolorowymi panelami, z plastikowymi zjeżdżalniami, obowiązkowo z regulaminem użytkowania i atestem. Osiedlowe place zabaw są dziś jak od matrycy. Choć czasem matryca się przepala i ktoś stawia pod blokiem jedną huśtawkę otoczoną płotkiem. Jeden surrealistyczny bujaczek na sprężynie. Jedną piaskownicę. W pakiecie jest skwar odbijający się od ścian budynków, od garaży, od samochodów. Trudno się socjalizuje w takim miejscu, takie miejsce musi przegrać z grą wideo albo salą zabaw.
Smutne są piaskownice na moim peerelowskim osiedlu: kilkoro dzieci w skupieniu dłubie w piachu, a nad nimi jak Hatifnatowie wyrastają opiekunki i opiekunowie, tylko nie uosabiają żadnego pragnienia wędrówki. Może chcą na te dzieciaki rzucić trochę cienia.
Ale najsmutniejsza piaskownica w Polsce jest we Wrocławiu przy ul. Ołbińskiej.
Trzeba do niej przejść przez potężną bramę, rozejrzeć się po wysuszonej trawie i w głębi podwórka po lewej jest, wcale nie taka nowa, dwa na dwa, zamiast piasku ma coś w rodzaju klepiska porośniętego chwastami. Dostępu do niej bronią żółty, kiedyś metalowy płotek i furtka na skobel, półokrągłe zwieńczenia ciasnej palisadki chyba miały wprowadzić jakąś lekkość do tej konstrukcji. Ostatnie dziecko musiało się tu bawić dekadę temu.
I może osiedlowe place zabaw ulegają dekompresji, miniaturyzują się i pokrywają plastikiem, ale place zabaw urządzane w parkach przez zarządy zieleni czy magistraty się rozrastają, morfują, są aranżowane na dużych przestrzeniach tak, by przypominały pirackie statki albo stacje kosmiczne porośnięte linkami.
Duńczycy już prawie 100 lat temu zaobserwowali, że place zabaw nazbyt często stoją puste, że dzieci interesują się nimi tylko na etapie urządzania, gdy teren jest nieuporządkowany i chaotyczny. Może dlatego zaczęli urządzać „place zabaw w budowie” – gdzie dzieci mogły układać własne konstrukcje z desek, patyków, rur, a nawet gwoździ. Wymagało to oczywiście dużej dozy zaufania i opiekuna, który czuwałby nad bezpieczeństwem.