W połowie września br. Kościół w Polsce zyska dwoje nowych błogosławionych: kard. Stefana Wyszyńskiego i matkę Elżbietę Różę Czacką, a już w listopadzie do tego grona dołączy śląski ksiądz Jan Macha, męczennik nazizmu.
Beatyfikacja jest świętem lokalnego Kościoła – świadectwem, iż wciąż (także wtedy, gdy dotyka go głęboki kryzys) pozostaje on „matką”, rodzącą radykalnych naśladowców Jezusa. Jako katolik w tej właśnie perspektywie – i ze zrozumiałą dla wierzących radością z obcowania świętych – spoglądam na zbliżające się uroczystości.
Z trojga nowych błogosławionych najbardziej znany jest Stefan Wyszyński, zwany Prymasem Tysiąclecia, a nawet interreksem, przywódcą wspólnoty, który – niczym Mojżesz – przeprowadził Kościół przez „morze czerwone”, okres komunizmu. I za to należy mu się nasz szacunek i wdzięczność.
Środowisko „Znaku” nieraz się z nim spierało, m.in. o kult maryjny (zwłaszcza o ideę oddania się w niewolę Maryi), recepcję soboru, wolność publicznego wyrażania opinii w Kościele i na jego temat… Jednocześnie, na wieść o jego śmierci, ówczesny redaktor naczelny miesięcznika Stefan Wilkanowicz – nie rezygnując z innej niż prymasowska wizji eklezjologicznej – pisał: „Jestem głęboko przekonany, że [kardynał] uratował Kościół w naszym kraju i Polskę. Wolę sobie nie wyobrażać, co by było bez niego”.
Chylenie czoła przed wielkością prymasa nie oznacza, iż nie możemy mieć odnośnie do tej beatyfikacji żadnych pytań. Że nie może ona budzić pewnych wątpliwości i wahań.
Jedno z nich zrodziło się we mnie po lekturze majowego komunikatu Rady Stałej Konferencji Episkopatu, którego autorzy – wiedząc przecież o równoczesnej beatyfikacji matki Czackiej – uznali za stosowne wspomnieć jedynie o kard. Wyszyńskim. Staram się zrozumieć, że jako biskup (brat w kapłaństwie) jest on im dużo bliższy niż niewidoma założycielka jednego z licznych żeńskich zgromadzeń zakonnych. Pominięcie to daje mi jednak do myślenia.
W tym niedopatrzeniu, z powodu którego dwóch (!) członków kilkunastoosobowej Rady Stałej wyraziło później ubolewanie, dostrzegam znak charakterystycznego dla Kościoła instytucjonalnego w Polsce triumfalizmu i ślad nostalgii za jego niedawną potęgą. Takie wrażenie zdaje się potwierdzać fakt, że biskupi, pisząc o beatyfikacji prymasa, obok konieczności społecznego pojednania podkreślili pragnienie „poszanowania prawa ludzi wierzących do nieskrępowanego praktykowania i publicznego wyznawania wiary w naszym kraju”. Tak jakby był to – tu i teraz, a nie co najmniej 30 lat temu, w PRL – najważniejszy problem Kościoła.
Skoro o wahaniach i wątpliwościach mowa, dodajmy, że prymas – przy wszystkich swoich zasługach – prezentował czasem postawę i poglądy, z którymi trudno się zgodzić (przykład pierwszy z brzegu, zaczerpnięty z biografii pióra Ewy Czaczkowskiej: „Co jest dobre dla Kościoła, postanawiam ja”). Czekając na jego beatyfikację, obawiam się, by takie jego wypowiedzi i niektóre kontrowersyjne decyzje nie zostały przez nią „uświęcone” i uznane za nieomylne. Chciałbym, by wzorem dla polskich katolików (także dla hierarchów) stała się pobożność i heroiczność cnót Stefana Wyszyńskiego, ale już niekoniecznie jego – dość klerykalne – postrzeganie Kościoła.