fbpx
fot. archiwum własne autora
Filip Springer wrzesień 2021

Ziemisty

Jak miejscowość ma miękki peron, to się w niej wysiada na zupełnie innych warunkach.

Artykuł z numeru

Planeta Śląsk

Nie mogę go odżałować. Ostatnio gdzieś w internecie mignęły mi zdjęcia i tak zobaczyłem, że nawet ślad po nim nie został. Są kostka betonowa, barierki, jakaś wiata. Bierzwnik, zachodniopomorskie, powiat choszczeński. Całą tę linię teraz remontują, z Poznania do Szczecina jeździ się objazdami. Ale te objazdy mniej mnie bolą niż to, co zrobili z tym peronem.

Pierwszy raz wysiadłem tam któregoś listopadowego dnia i coś mi chyba w niego od razu wrosło. Jakiś korzonek.

Jechałem wtedy na spotkanie autorskie w gminnej bibliotece. Pociąg zgrzytnął i się zatrzymał, wysiadało trochę ludzi i nikt z nich na ten peron oczywiście nie zwrócił najmniejszej uwagi. Pode mną natomiast ugięły się kolana. Bo takich miękkich, trawiastych peronów już wtedy było mało. Nawet w Janowicach Wielkich taki zabetonowali i nigdy im tego nie wybaczę. A ten w Bierzwniku trwał.

Uważam po prostu, że takie perony są bardziej uczciwe.

Wychodząc z pociągu, stawia się na takim stopę i od razu się wie, że dworzec, tory, cała miejscowość i wszystko, co ludzkie, dookoła (a nie ma tego w takich miejscach zwykle dużo), stanowią tylko nieśmiały dodatek do tego, co pierwotne. Taki peron mówi, żeby sobie zbyt wiele po stacji nie obiecywać. Jeśli miejscowość ma miękki peron, to się w niej wysiada na zupełnie innych warunkach.

Rozmyślałem o tym wszystkim w zupełnie innym zakątku Polski i solidne cztery lata później. Siedziałem na dworcu w Głuszycy nieopodal Wałbrzycha i czekałem na ostatni pociąg w stronę Kłodzka. Trochę liczyłem, że spóźni się on, a spóźnienie to będzie wręcz haniebne. Gdyż pod moimi stopami był znów miękki peron. A od czasu Bierzwnika nauczyłem się, że takie chwile i miejsca trzeba celebrować.

Przyszedłem tu z gór, z Sokołowska, do którego ciągle nie umiem się przekonać. Za każdym razem gdy tam jestem, coś każe mi stamtąd jak najprędzej uciekać. Pewnie chodzi o to, że łatwiej mi tam spotkać znajomych z Warszawy niż na Mokotowie. Ale może jeszcze nie do końca wiem, co o tym Sokołowsku myślę; może zresztą nic konkretnego o nim myśleć nie muszę. Tak czy inaczej, ruszyłem w góry, słuchając „Czarnoksiężnika z Archipelagu” Ursuli K. Le Guin, by po trzech godzinach z okładem dotrzeć do Głuszycy, stanąć na środku torowiska linii nr 268 (Wałbrzych–Kłodzko) i sprawdzić, że oba końce perspektywy zamykają się tu zgrabnie kopułkami gór. Chwilę później z dyżurki dworca wyszła dróżniczka i zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że stoję na tych torach, zapytała, czy czekam na ten ostatni do Kłodzka. Przytaknąłem.

– Przyjedzie opóźniony – powiedziała – ale tylko dziesięć minut.

– Wielka szkoda – odpowiedziałem, bo właśnie zaczęła we mnie dojrzewać ta niedorzeczność, by tam zostać dłużej.

Dróżniczka powinna po tej odpowiedzi sobie pójść, ale wcale nie poszła. Stała jeszcze przez chwilę i patrzyła na góry. A później dodała:

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się