Między baranami a górami. Tak żyjemy. W okolicy nie ma nic. Chcielibyśmy się zintegrować z Grekami. Ale jak? Jesteśmy odcięci od świata – opowiada Ahmed* z Afganistanu, jeden z mieszkańców obozu dla uchodźców w środkowej Grecji. Gdy słońce zachodzi między wzgórzami, w obozie zapada zmrok. Jakby to miejsce, gdzie od pięciu lat przebywa prawie półtora tysiąca uchodźców, nie istniało. Do Koutsochero, 20 km od miasta Larissa, przyjeżdżamy we wrześniową sobotę – wtedy nie ma strażników. Obóz jest poddany ścisłej kwarantannie z powodu pandemii, ale w weekendy nikt nie sprawdza, kto wchodzi do ośrodka i z niego wychodzi.
Mijamy siatkę z drutu kolczastego, ścianę z kolorową podobizną rewolucjonisty Che Guevary, sterylnie biały budynek zarządu obozu – dzisiaj opuszczony, rząd kontenerów, zadbane ogródki. Choć jest już późne popołudnie, to z nieba wciąż leje się żar. Na szczęście w domu Karima i Tamany Sarsharów jest chłodno. Szum klimatyzacji lekko mnie usypia. Przymykam oczy, które łzawią od zapachu smażonej cebuli. Fala zmęczenia skutecznie tłumi śmiech, rozmowy i odgłosy krzątania się w dwóch pomieszczeniach.
W kuchni, która przechodzi w pokój dzienny, sąsiadka Sarsharów przygotowuje ciasto na afgańskie pierożki. Siedzi na podłodze, a jej zwinne palce ugniatają ciasto. Na rozłożonej ceracie lądują kolejne bułki. Rozdzielone na mniejsze kawałki, trafiają do urządzenia z korbką. Maszyna turkocze: z drugiej strony wyłaniają się długie połacie ciasta. W trójkę kroimy je na kwadraciki i wypełniamy farszem. Pracujemy w milczeniu – nie znamy dari ani paszto, a sąsiadka angielskiego.
Gotowe pierożki tworzą pięciopiętrową piramidę. Konstrukcja z przedziurawionych blaszek na metalowej rurce zostaje nakryta opakowaniem po oleju – kawałki metalu zmieniają się w garnek do gotowania na parze.
Wychodzę na zewnątrz. Zaraz mała dziewczynka ciągnie mnie za rękę. Chce mi pokazać kontener, w którym mieszka cała jej rodzina. Siedzimy na zapadniętym materacu piętrowego łóżka. Dziewczynka przedstawia swoją siostrę, rodziców nie ma w domu. Jest rozczarowana, gdy słyszy, że nie przywiozłam kredek ani kolorowanek. Trudno! Wzrusza ramionami i wybiega, żeby pobawić się z innymi dziećmi.
(fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
W środku ciemności widzę oświetloną budkę. Ruszam w jej kierunku. Przy drewnianym stole z kolorowym obrusem i kwiatami w doniczce rozpoznaję znajome twarze: czwórka z naszej dziennikarskiej grupy rozmawia z dwójką Syryjczyków z Damaszku. Ci opowiadają o syryjskim falafelu (smażonych kotlecikach z ciecierzycy), o braku opieki medycznej w obozie i o game – jak nazywana jest próba przekroczenia granicy. – Ale z dziećmi o wiele trudniej ruszyć w dalszą drogę.