W roku 1985 Korea nie była cool” – tym zdaniem rozpoczyna się książka Cool po koreańsku. Narodziny fenomenu. Jak jeden naród podbił świat za pomocą popkultury Euny Hong. Dla mnie w 1985 r. Korea Południowa nie istniała, i to nawet nie w sposób, w jaki nie istnieje Ameryka ukryta w cieniu symulakrum Disneylandu. Po prostu była nic niemówiącą kolorową plamką na globusie, może ciekawą o tyle, że były aż dwie, Północna i Południowa. Nie pamiętam nawet, czy wówczas wiedziałem, która jest „dobra”, a która „zła”, tak jak wiedziałem, że dobre jest NRD, gdzie się kupowało kolejki H0, a złe NRF, w którym były banany. Dziś wiadomo, że ta „dobra” to Korea Południowa – o niej właśnie opowiada książka Hong – która objawiła się w 1988 r., wraz z igrzyskami olimpijskimi w Seulu. Maskotką imprezy był pomarańczowy uśmiechnięty komiksowy tygrysek – dziś mogę sprawdzić, że miał na imię Hodori.
Cóż, Korea nie była wielka jak Chiny ani nie nadawała tonu przyszłości, jak Japonia, obecna w migawkach w telewizyjnej Sondzie jako kraj nowoczesnej techniki: użytkowej i przemysłowej – rozpędzonych do kosmicznych prędkości pociągów czy robotów, które potrafiły zarówno budować samochody, jak i wymachiwać samurajskimi mieczami ku uciesze publiczności. Sam fakt, że można było rozpoznać japońskie katany dzięki kinu Kurosawy czy nawet serialowi Szogun, pokazywał, jak ważny jest związek popkultury i techniki. W poświęconym komputerom „Bajtku” ukazał się artykuł opiewający japońską telefonizację, mówiono o nadciągających z Dalekiego Wschodu „komputerach piątej generacji”. Propagandzie japońskiego sukcesu technicznego mógł przysłużyć się jeszcze animowany serial Meme, jednak został u nas wyświetlony w wersji francuskiej, w której komputerowy duszek pokazujący dzieciom najnowsze wynalazki nazywał się Ordy (od francuskiego „ordinateur”, czyli „komputer”). Prywatny import elektroniki sprawił, że w Polsce pojawiały się magnetofony czy magnetowidy z napisem MADE IN JAPAN, a także pochodzące z innych azjatyckich krajów. Pozbawiona tego napisu marka Goldstar nie robiła takiego wrażenia jak Hitachi czy Toshiba. Trzy dekady później świat wygląda inaczej – koreańska elektronika użytkowa bije rekordy sprzedaży i wyznacza trendy. Ale Korea stała się cool nie tylko dzięki smartfonom Samsunga wyposażonym w pięć aparatów i zginany ekran, lecz też dzięki swojej kulturze popularnej.
Podziw i gniew
Droga, jaką przeszła Korea, z zewnątrz przypomina nieco tę, którą szła Japonia. Od kraju kojarzonego z tanią masówką do gospodarki, wprawiającej w przerażenie Amerykanów. Pełne go były filmy z lat 80. – bohater Powrotu do przyszłości przeniesiony w czasie z 1985 do 1955 r. tłumaczył zdumionym przodkom, że Japonia robi najlepsze rzeczy; na przeświadczeniu o technicznej dominacji Japonii wyrósł cały gatunek zwany cyberpunk. Japończycy umiejętnie wykorzystali ów technoorientalizm na swoją korzyść – w latach 90. podbijając Zachód komiksami (manga) i animacjami (anime) oraz rewolucyjnymi grami wideo – epickimi produkcjami, które przeniosły elektroniczne zabawki z dziecięcych pokoi do domowego centrum rozrywki. Wyposażone w odtwarzacze CD (a później DVD i Blu-ray) konsole Sony Playstation były po prostu cool. Co ciekawe, pierwsza fala zainteresowania japońską popkulturą pojawiła się oddolnie, w ruchach fanowskich, amatorsko tłumaczących przywożone z Japonii kasety wideo. Rozwój internetu sprzyjał wymianie informacji i powstaniu kolejnych fascynacji – modą rodem z Harajuku (stanowiącej centrum ulicznego stylu dzielnicy Tokio) czy J-popem, czyli japońską muzyką popularną. To właśnie fani i fanki J-popu pierwsi trafili na K-pop. Stało się to w 2002 r., gdy koreańska piosenkarka BoA wydała album w Japonii.