Rubryka „Ogrody pamięci” jest zwykle poświęcona osobom zmarłym, które w mniejszym lub większym stopniu związane były ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Jednak dziś – w numerze ukazującym się z datą listopadową – postanowiłem od tej zasady odstąpić.
W kontekście przypadającej 1 listopada uroczystości Wszystkich Świętych chciałbym zacząć ten tekst od wspomnienia nowej polskiej błogosławionej: matki Elżbiety Róży Czackiej, twórczyni Dzieła Lasek, którego duch przemawia do mnie najpełniej na tamtejszym cmentarzu. Nekropolia ta ma charakter katolicki, łączą ją ścisłe związki z klasztorem i Zakładem dla Niewidomych, niemniej – oprócz zakonnic, pracowników zakładu i działaczy Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi – pochowani są tam również twórcy kultury i osoby na pierwszy rzut oka dalekie od obrazu tzw. porządnego katolika. Spoczywają tu zatem (obok zmarłych w opinii świętości): rozwodnicy i homoseksualiści, samobójcy, potomkowie polskich Żydów i przedstawiciele tzw. katolewicy. Są ludzie „niepokorni” i tacy, którzy szli czasem na daleko idący kompromis z komunistyczną władzą…
Oni wszyscy zostali tu przygarnięci.
Pisała kiedyś o swoim własnym (wyobrażonym, rzecz jasna) pogrzebie pochowana w Laskach franciszkanka s. Katarzyna Steinberg: „Przyjdą / I będą mieli dobre i życzliwe myśli, / Przez różowe okulary /Patrzeć będą na drobne dobro Człowieka / I wyolbrzymiać ziarnko piasku dobra”.
Tak właśnie – jako wspólnotę, która szanuje drugiego człowieka i go przygarnia, a nie odrzuca i stygmatyzuje – przez lata postrzegałem Kościół. I nie ulega dla mnie wątpliwości, że do takiego obrazu Kościoła (i zagubionej dziś tej jego tożsamości) trzeba nam wrócić.
*
W dniu, w którym piszę ten felieton, najważniejsze – najbardziej palące (również w znaczeniu wstydu, jaki odczuwam jako chrześcijanin) – są wiadomości płynące znad granicy polsko-białoruskiej. Myślę zatem o uchodźcach i imigrantach, którzy tam umarli. Pamiętam o dzieciach z Michałowa…
Nie mogę przy tym pozbyć się wrażenia, że już kiedyś, jako społeczeństwo, przeżywaliśmy podobną sytuację. Pisała o tym na łamach „Znaku” Anna Wolff-Powęska: „W ramach Polenaktion w nocy z 27 na 28 października [1938] władze policyjne [III Rzeszy] deportowały około 17 tysięcy Żydów, kierując ich w pobliże przejść granicznych [z Polską]. (…) Zaskoczeni, wywożeni w nieznane w zapieczętowanych pociągach i »wyładowywani« na obcej im ziemi, niektórzy do czerwca 1939 roku przebywali w Zbąszyniu w niezwykle prymitywnych warunkach. Zostali bezpaństwowcami”, bo – dodajmy – polskie państwo nie chciało ich przyjąć. Jak wspominali potem owi uchodźcy: „Po polskiej stronie stał samotny strażnik z zardzewiałym karabinem. Nie chciał nikogo przepuścić. Niemcy jednak pchali z tyłu, szturchali” (P. Bojarski, Zbąszyński smak wojny, cyt. za stroną: Wielkopolska. Kultura u podstaw).