To dość ekstrawagancki pomysł. Rory Stewart, wyedukowany w Eton syn szkockiego dyplomaty (w latach 70. XX w. Brian Stewart był ponoć kandydatem do roli M – nie w filmach o Bondzie, tylko naprawdę do kierowania brytyjskim wywiadem MI6), wyrusza w półtoraroczną pieszą podróż przez Iran, Pakistan, Himalaje, by na koniec, w styczniu 2002 r., sześć tygodni po upadku talibów, przemierzyć Afganistan: od Heratu do Kabulu. Idzie 30–40 km dziennie, po drodze adoptuje mastiffa z wybitymi zębami, śpi w wiejskich meczetach, marznie, głoduje, daje łapówki, korzysta z gościnności jednych, ucieka przed kamieniami drugich. Większość ludzi, których mija, nie rozumie, po co przyszedł. Obserwuje, robi zapiski (cały czas się zastanawiałem, jak to technicznie możliwe, skoro przez większość podróży słaniał się na nogach i cierpiał na biegunkę). Będą one podstawą książki, historii o ludziach i miejscu, o którym od czterech dekad piszą gazety i magazyny informacyjne, ale o którym mimo to prawie nikt na Zachodzie nie ma pojęcia.
Łatwo uznać całe przedsięwzięcie za kaprys bogatego brytyjskiego dziwaka, który w życiu bywał dyplomatą, żołnierzem, nauczycielem akademickim, posłem do Izby Gmin, ministrem w rządzie Theresy May, a potem kontrkandydatem Borisa Johnsona do przywództwa w Partii Konserwatywnej.
A jednak gdy w sierpniu talibowie zdobywali Kabul, to właśnie do Rory’ego Stewarta wróciłem – zarówno jako trzeźwego, bezkompromisowego obserwatora życia politycznego, jak i znakomitego pisarza, autora książki, która była owocem jego wędrówki.
Między miejscami tuż po pierwszym wydaniu w 2004 r. stała się światowym bestsellerem i do dziś jest punktem odniesienia dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, co się działo przez ostatnie dekady w Afganistanie.
Nie jestem pewien, czy samemu Stewartowi chodziło właśnie o zrozumienie. Tak jak inni brytyjscy podróżnicy-awanturnicy-pisarze przed nim – od Conrada i Greene’a do Chatwina i Dalrymple’a – Stewart realizuje pomysł zrodzony z arogancji, wyobraźni, ciekawości – ale niekoniecznie świata, bardziej siebie samego. „W Iranie z całych sił starałem się poświęcić rozważaniom filozoficznym, uczyć się perskich słów i zapamiętywać wiersze” – pisze. W Pakistanie przestał myśleć, zamiast tego przyglądał się ruchowi wody w kanałach i pawiom na drzewach. W Indiach czytał Bhagawadgitę po jednym wersie co parę dni, w Nepalu liczył kroki i oddechy.
W Afganistanie po prostu szedł. Na przystankach miejscowi pytali go, dlaczego nie jedzie samochodem, byłoby przecież szybciej i wygodniej. Nie udzielał odpowiedzi na te pytania.
Stewart szedł drogą, którą 500 lat przed nim przebył Babur, pierwszy cesarz Indii z dynastii Wielkich Mogołów. Niewykluczone, że od tamtych czasów Afganistan niewiele się zmienił, więc Stewart przyjął technikę podróżowania podobną do poprzednika: „Jest uważnym obserwatorem. Wspomina o kacu i o technikach uprawy roli, o poezji i gospodarce, o pederastii i projektowaniu ogrodów, a to wszystko z poczuciem humoru i doświadczeniem człowieka, który walczył, podróżował i rządził. Nie ubarwia anegdot, by były zgrabniejsze, śmieszniejsze, bardziej osobiste czy symboliczne. W odróżnieniu od większości pisarzy podróżników jest uczciwy”.