Edges
Harry Gruyaert,
Thames & Hudson (2019)
Och, Harry, myślę, przeglądając album fotograficzny Edges. Ja, człowiek Beskidów, któremu w żyłach płynie – z pewnością – krew będąca manifestacją karpackich wpływów, mam słabość do oceanów, mórz i rzek. Bywa, a znam sporo takich przypadków, że ludzi wody ciągnie w góry, a ludzi gór ciągnie nad wodę. I u mnie raczej funkcjonuje hasło: rzuć wszystko i wyjedź nad Bałtyk. Och, Harry, powtarzam częstokroć nad hipnotyzującymi kadrami belgijskiego fotografa. Taktylny wymiar tej wizualnej lektury przynosi przyjemność: otwierany od góry album ukrywa fotografie w formacie A4, co pozwala patrzącej / patrzącemu nie zgubić szczegółu. Krawędzie, często delikatne, drgające – wbrew swojej naturze – rozmyte, tworzą linię narracyjną tej książki. Gruyaert zabiera nas w krajobrazy, które wydają się zawsze znaczące, a w malarskiej estetyce tych fotografii mości się przyjemność. Widzę w tym połączenie flamandzkich obrazów z czułością i rozmachem jak z twórczości Edwarda Burtynskiego. Och, Harry, mówię pod nosem, dotykając pociągniętych jakby delikatnym ziarnem fotografii, a w tym uderza mnie punctum koloru, które też znaczy, jak chociażby czerwień, przypominająca o krwi, o organicznym w nas. Są tu krajobrazy francuskie: Bretania i Normandia (oblane już w mojej pamięci totalną tęsknotą), ponadto i te, w których woda pracuje w pejzażu, m.in. Irlandii, Tanzanii, Japonii. Gruyaert bada ludzkie rozgaszczanie się (rozpychanie się) w nich. Och, Harry, wzdycham, przyglądając się fotografii kobiety, która położyła się na wierzchołku skarpy w Pointe du Raz – twarz ma skierowaną ku niebu, przymknięte oczy, w dole pracuje Morze Celtyckie. Spokój. Myślę przy tym o kryzysie klimatycznym, o kryzysie uchodźczym, o ostatnim raporcie IPCC, o podnoszeniu się poziomu wód, o pandemii, która zabrała nam beztroskę, a przy tym ograniczyła nasze podróże, rozedrgała nasze wnętrza, i dziękuję ci, Harry, że pozwalasz mi bać się trochę mniej.
Jane Hirshfield,
tłum. Mieczysław Godyń, Magda Heydel, Agata Hołobut, Czesław Miłosz, Adam Szostkiewicz,
Wydawnictwo Znak (2018)
Bierzmy i z tej przyjemności. Proszę czytać na głos Trzy lisy na skraju pola o zmierzchu: „Jeden biegł / z nosem przy ziemi, / rdzawy cień, / który nie poluje ani się nie bawi. // Jeden stanął; usiadł; położył się; znowu stanął. // Jeden się nie poruszył, / tylko nieco odwrócił głowę, gdyśmy przechodzili. // W końcu podeszliśmy zbyt blisko / i znikły. // Las przyjął je tak, jakby ich nigdy nie było. // Gdybym wtedy pomyślała, by przyłożyć twarz do trawy. // Ale szliśmy dalej, / rozmawiając jak to obcy, kiedy się zaprzyjaźniają. // Coraz więcej jest rzeczy, których nie mówię nikomu, / ani obcym, ani kochankom. / To wkrada się w serce / bez pośpiechu, jakby tego nigdy nie było. // A jednak, coś zmieniło się między drzewami. // Coś spogląda ku mnie spośród drzew / i wie, kim naprawdę jestem” (tłum. Magda Heydel). Adam Zagajewski w posłowiu do polskiego wydania wierszy kalifornijskiej poetki pisał, że czytając ją, zapominamy o podziałach ideologicznych, o podręcznikach, o buddyzmie i w ogóle o -izmach, a czujemy przy tym kruchość życia i – faktycznie – elastyczność poezji. Dodałabym: czujemy też totalność bycia w świecie. Jest dla mnie Hirshfield – obok kochanej przeze mnie Inger Christensen w znakomitym tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej – poetką wysokiej czułości. Czytajmy poezję, po cichu, na głos, bez okazji – albo inaczej: traktujmy życie jak okazję ku temu. Czytajmy z okazji życia, tego, że się wydarza w całej swojej pokrętnej różnorodności.