Na złą drogę pierwszy raz zeszłam w bibliotece. Drugi i kolejny prawdopodobnie też.
W podstawówce np. nie chodziłam na wagary, nie musiałam. Uciekałam na tzw. lekcje biblioteczne. Omijałam fizykę, omijałam geografię, siedziałam w ciepłej bibliotece szkolnej i oprawiałam książki albo przygotowywałam gazetkę tematyczną o bohaterkach powieści dla dziewcząt. Bibliotekarka, do której mówiliśmy „pani Basiu”, chętnie usprawiedliwiała mi nieobecności i dzięki temu jakoś przetrwałam tych osiem lat.
W tym czasie poznałam zresztą inne wypożyczalnie, najpierw te najbliżej domu.
Przez rzędy półek coraz śmielej przesuwałam się do działu z książkami dla dorosłych. Za pierwszym razem byłam pewna, że ktoś mnie zatrzyma, odbierze te nieodpowiednie dla wieku tytuły. Co tam mogło być?
Jakiś kryminał z serii z jamnikiem, Brontë i Dostojewski. Ale nie. Nawet przy Kompleksie Portnoya, nawet przy Malowanym ptaku nikt nie zwracał uwagi na mój PESEL, nikt mnie nie pouczał.
Samodzielnie uczyłam się więc nawigować między regałami z literaturą piękną argentyńską i czeską, francuską i węgierską. Zaglądałam na skromną półkę z nowościami, ale szczególnie lubiłam regał z książkami dopiero co oddanymi, żeby sprawdzać, co jest w obiegu, podejrzeć, co czytają inni.
To w bibliotece nauczyłam się wybierać. Z czegoś rezygnować, jakiś tytuł przedkładać nad inny, nie oceniać książki po okładce, czekać.
Z czasem wszystkie wypożyczalnie, z których korzystałam, zlały mi się we wspomnieniach w jeden wielki ciąg grzbietów i szufladek, ale niektóre biblioteki pamiętam wyraźniej: wojewódzką na wrocławskim Rynku, gdzie w czytelni popołudniami uczyłam się do kolokwiów, wydziałową na Koszarowej, gdzie w przeszklonym akwarium można było po prostu realizować cele towarzyskie w otoczeniu książek, z czego skwapliwie korzystałam. Właściwie najbardziej pamiętam zapach: uniwersalny zapach nagrzanych od słońca drobinek kurzu wirujących między półkami.
Od kilku lat miewam spotkania autorskie w bibliotekach, i są to spotkania najgorsze. Powinnam coś mówić, być w kontakcie, ale wodzę wzrokiem po półkach, chciałabym wstać, podejść i pooglądać, tymczasem muszę się skupiać na pytaniach – najczęściej znakomitych, bo rzadko zdarzają się osoby tak wnikliwe i tak świetnie przygotowane jak lokalne bibliotekarki i bibliotekarze. A jednak oczy uciekają mi w stronę regałów, czasem bardzo nowoczesnych, świetnie zaprojektowanych, lecz też wciąż jeszcze zbyt często pamiętających czasy papierowych katalogów.
Według GUS-u w Polsce jest niecałych 8 tys. bibliotek publicznych, dwie trzecie działa na wsi. Jedna piąta Polaków regularnie wypożycza książki.
Biblioteki to jedne z najbardziej równościowych miejsc, niezależnie od tego, gdzie się mieszczą: każdy może tu przyjść, każdy może się zapisać, wypożyczyć książki, poczytać na miejscu aktualną prasę albo posiedzieć na spotkaniu dyskusyjnego klubu książki.