Rzecz dzieje się w Estonii właśnie, w XIX w., w jakiejś wsi otoczonej z każdej strony gęstymi lasami. Właśnie zaczyna się tam listopad. Przychodzą dni „ciche jak śmierć”, z nieba pada marznąca breja, jest mroźnie i głodno, a zmierzch stanowi większą część dnia. W tej przestrzeni mrok staje się czymś absolutnym. Czymś, co dzielą ze sobą po równo świat zmysłowy i duchowy i co jest ich najważniejszym łącznikiem. Wierzenia, które płyną niemal we krwi mieszkańców wioski („jeśli na stary księżyc zapukasz trzy razy w drzewo, ono uschnie”), silne braterstwo z naturą i święta bojaźń przed nią wypełniają tę powieść w sposób niewiarygodnie kompletny. Znamy to z tych najbardziej ciemnych baśni Grimmów, a jednocześnie tę oswojoną w dzieciństwie formę estoński pisarz rozbija co chwilę swoim specyficznym czarnym humorem.
Trzeba przyznać, że Kivirähk posługuje się bardzo zręcznie parabolą, pytając o rzeczy najważniejsze, również z punktu widzenia dzisiejszego świata: czy człowiek ma w sobie coś z miejsca, w którym się urodził, i z krajobrazu, który rozciąga się za nim? Czy najbardziej ludzką cechą, odróżniającą nas od wszystkich innych stworzeń, jest chciwość?
Czytaj także
Wyobraźnia na czas kryzysu
Andrus Kivirähk
tłum. Anna Michalczuk-Podlecki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 284