Demokracja to – jak uczą filozofowie polityki – władza ludu. Znamy wszyscy tę formułę, choć niewielu z nas zdaje sobie sprawę z konsekwencji wprowadzenia w życie jej zasad. Bo co to właściwie znaczy, że rządzi lud? Samo słowo przywodzi na myśl raczej lud spod Racławic, co z Kościuszką i kosami walczył o wolność, niektórym kojarzy się może też z ludem Paryża stawiającym barykady, ewentualnie ludem germańskim czy galijskim. Ale co „lud” może mieć wspólnego z nami? A do tego z naszym codziennym życiem we współczesnych demokracjach, z parlamentem, rządem i kłótnią w programie publicystycznym
Każda z możliwych odpowiedzi mnoży sposoby wyjaśnienia – jedni, jak teoretyczka polityki Margaret Canovan, tłumaczą, że „lud” zawsze pozostaje jedynie „w rezerwie”, trzeba więc myśleć o nim raczej jako symbolu naszej władzy aniżeli czymś, co można określić bardziej realistycznie lub wymiernie, np. w słupkach poparcia dla poszczególnych partii politycznych. Inni z kolei – jak filozof polityki, Marcin Król – obstają przy filozoficznym określeniu „ludu” jako jedynego i właściwego suwerena demokratycznej polityki, gwarantującego nam wolność (rządzimy się sami, jesteśmy ludem), a co za tym idzie – spełnienie ludzkiego powołania. Zresztą ten spór między politologami i filozofami toczy się od dawna, żadna z tych grup bynajmniej nie zamierza też uzgadniać swoich dyskursów.
Zdaje się jednak, że na obie strony winniśmy spojrzeć jako na awers i rewers tej samej monety – demokracji właśnie. Demokracja jest bowiem zarówno władzą ludu rozumianego jako wszyscy obywatele, jak i władzą reprezentantów tegoż ludu, czyli politycznych elit, zabiegających o głosy swoich ideologicznie i emocjonalnie określonych elektoratów.
Na co dzień oczywiście nie czynimy takich rozróżnień, interesuje nas wszelako bieżąca polityka, aktualne medialne spory, te dziejące się tu i teraz, a nie filozoficzne rozważania o dobru wspólnym czy istocie państwa. W dłuższej perspektywie warto jednak zmierzyć się z taką analizą i spróbować zrozumieć, gdzie rodzą się nasze obawy co do ustroju, w którym wszyscy funkcjonujemy – na dobre i na złe.
Bo przecież kiedy obserwujemy życie polityczne współczesnych społeczeństw, głównie narzekamy, np. na nadmierną władzę partii politycznych, które – jak sądzimy – zdają się coraz bardziej odrywać od rzeczywistości normalnego życia, a w swych medialnych sporach zapominają o swoim rzeczywistym powołaniu: reprezentowaniu naszych konkretnych interesów. Tę krytykę partii łączymy zaś zwykle z przekonaniem o jakiejś całościowej oligarchizacji życia publicznego, władzy różnego rodzaju grup i lobbies, które za nic sobie mają jakkolwiek zdefiniowane dobro wspólne, myśląc wyłącznie o interesach swoich mocodawców. Obawiamy się zatem, że instytucje państwa pozostają całkowicie poza naszą kontrolą, co łączy się z syndromem tzw. jazdy na gapę – brakiem wiary w to, że nasze działania mogą cokolwiek zmienić. To prowadzi do kolejnego zjawiska, które politolodzy nazywają polityczną absencją i niechęcią do politycznej partycypacji – po prostu zostajemy w domu i nie korzystamy nawet z namiastki kontroli, jaką dają nam odbywające się co parę lat wybory – krajowe i samorządowe.