Przy ujściu Świdra do Wisły panowała niemal idealna cisza. Na piaszczystej skarpie znalazłem ślady bobrów, a to zawsze jest jakoś krzepiące. Pokręciłem się tam chwilę i ruszyłem dalej. Mapy były niejednoznaczne, musiałem więc uważnie czytać to, co widzę w terenie. Ale wklęsłość, którą teraz szedłem na północ, wydawała się obiecująca. Gdy zobaczyłem drzewa pochylone w równym szeregu, jakby pochylały się nad lustrem wody, wiedziałem, że jestem w dobrym miejscu. Że jestem w starym korycie.
Świder płynął tędy jeszcze w latach 50. Tuż przed Wisłą wpadał w jej starorzecza i podążał równolegle do niej przez 2 km. Łąki w rozwidleniu obu rzek były regularnie zalewane. Aż w końcu ktoś wpadł na pomysł, by skrócić Świdrowi drogę, i przekopał mu skrót. Jedna z legend mówi, że to mieszkańcy pobliskiej osady namówili do tego robotników z budowy biegnącej nieopodal szosy. Chcieli mieć krótszą drogę nad Wisłę. Mniejsza z tym. Tak czy inaczej, stare koryto Świdra przestało mu być potrzebne. Wyschło i zarosło zielskiem. I można by je pewnie bez trudu odnaleźć w przestrzeni, gdyby nie to, że cały ten niegdyś nadrzeczny teren podzielono na działki. Niektórzy ich właściciele, przygotowując teren pod budowę, zepchnęli ziemię do starego Świdra. Być może nawet nie wiedzieli, co robią. Po prostu za granicą ich posesji była jakaś skarpa, więc z niej skorzystali. To mocno zmieniło rzeźbę terenu. Kilka razy, idąc śladem tej wyschniętej rzeki, traciłem więc rezon i pewność co do obranego kierunku, sprawdzałem mapy, geoportal i pomalutku posuwałem się naprzód. W końcu, kawałek za tym, co według jednej z map było kiedyś plażą nudystów, trafiłem na wcinającą się w nadrzeczne łąki groblę i ruszyłem nią w stronę Józefowa.
– Manewry jakieś? – zagadnęła mnie starsza pani, gdy siedziałem na przystanku i czekałem na autobus. Rzeczywiście, cały byłem zielono-błotny i w dodatku wymęczony. Od słowa do słowa opowiedziałem jej o mojej wyprawie i starym korycie. Kiwała głową z pełnym zrozumieniem: tak, pamiętała stary Świder, tak, najlepsze plaże tam były, można się było bezpiecznie kąpać, bo rzeka już tak nie rwała do przodu jak w górnym biegu. Nie świdrowała. Opowiedziałem jej też o tej ziemi z budów, zsuwanej do dawnego koryta.
– No buduje się, buduje… Ale co pan zrobisz, każdy chce jakoś sobie mieszkać, każdemu wolno. Przecież nie można zabronić.
Czytaj także
Spodzimek
A niby dlaczego nie?” – pomyślałem, lecz nie powiedziałem tego głośno, bo akurat przyjechał mój autobus. Pożegnałem się więc grzecznie i wsiadłem. Te jej słowa, że „każdemu wolno”, wsiadły jednak razem ze mną.
Kilka dni później przeczytałem, że Ministerstwo Rozwoju i Technologii ogłosiło wyniki konkursu architektonicznego na projekt koncepcyjny domu o powierzchni do 70 m2 . Od stycznia 2022 r. można sobie w Polsce taki dom wybudować bez marnowania czasu na te wszystkie formalności związane z pozwoleniem na budowę. Obiecał nam to premier, ogłaszając Polski Ład. Teraz, żeby zrealizować marzenia o własnym domku, wystarczy zgłoszenie. Pomysł jest szalony, bo spotęguje tylko i tak ogromne już problemy z rozlewaniem się miast. Według różnych badań 11 mln Polaków mieszka w blokach, a dwie trzecie z nich najchętniej wyprowadziłyby się do domku pod lasem albo nad rzeką. Choćby taką niebyłą jak ten mój dawny Świder. Mogłoby się wydawać, że nie starczy nam tych lasów i rzek, żeby te chęci obsłużyć. Spokojnie – zgodnie z tym, co przewidują uchwalane przez gminy miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, terenów pod zabudowę mieszkaniową mamy w naszym kraju dla 70 mln, a nawet 300 mln ludzi. Tyle, jeśli chodzi o plany. Przecież nie można zabronić.