Młody David ze swoim przyjacielem postanowili zrobić coś wyjątkowego. Zamiast sukcesywnie wykonywać swoje obowiązki, zaplanowali, że zrobią wszystko szybciej i lepiej. Postanowili, że wysprzątają lokal tak sprawnie, jak nikt tego przed nimi nie zrobił, że pozmywają naczynia tak dokładnie, jak tylko będą potrafili. Chcieli być królami pomywaczy, wzorowymi maszynami do wykonywania prac prostych, najlepszymi pracownikami sektora gastronomicznego w całej okolicy. Niosła ich nastoletnia energia, poczucie sprawstwa, majaczący na horyzoncie triumf nad górami talerzy, kubków, sztućców i brudną podłogą. Jak postanowili, tak zrobili – dziesiątki brudnych naczyń zamienili w stosy wypolerowanego szkła. Podłoga błyszczała jak nigdy.
Po skończonym zadaniu przysiedli na schodach, zapalili papierosy i napawali się efektami swojej dobrze wykonanej roboty. Tego entuzjazmu nie podzielił jednak szef restauracji, w której pracowali. Zamiast pochwalić chłopaków za świetnie wykonane zadanie, opieprzył ich za lenistwo. On widział dwóch nastolatków, którzy dopiero co przyszli do pracy, a już palą szlugi, zamiast się uwijać.
To była pierwsza praca Davida. I pierwsza ważna nauczka zawodowa: nie każda robota jest doceniana i odpowiednio wynagradzana. Czasem wysiłki i starania podejmowane są na próżno. Rodzą frustracje, a oczekiwana nagroda nie nadchodzi.
Chłopak zrozumiał również, że wartością w pracy zawodowej bywa nie tyle ona sama, ile jej markowanie, udawanie. Bo przecież gdyby chłopcy krzątali się, pozorując robotę, nikt by się do nich nie przyczepił. Oni jednak wyszli przed szereg. Zrobili coś naiwnego: naprawdę uwierzyli w to, że ciężka praca zawsze popłaca.
Nastolatek imieniem David miał na nazwisko Graeber. W przyszłości napisał niezwykle wpływowy esej na temat bezcelowości wielu wykonywanych zadań. W Polsce książka oparta na jego artykule nosi tytuł Praca bez sensu, choć oryginalne brzmienie – Bullshit Jobs (dosł. „gówno warte prace”) – bardziej lapidarnie oddaje zawarte w niej tezy na temat sporej części współczesnego rynku zawodowego.
W ostatnich miesiącach w Stanach Zjednoczonych osoby podobne do młodego Davida Graebera i jego przyjaciela milionami odchodzą z pracy. Anthony Klotz, profesor zarządzania na Texas A&M University, ukuł na to zjawisko nośną nazwę: „Wielka Rezygnacja”, Great Resignation czy też Big Quit. Jak chyba każde pojęcie, które zyskuje ogromną popularność, tak i to traci swoje definicyjne ramy, przestaje znać swoje granice i rozlewa się, stając się wielką formą, którą każdy komentator może wypełnić pożądaną przez siebie treścią. Czym więc jest, a czym nie jest Wielka Rezygnacja?
Zaczęło się mniej więcej w kwietniu 2021 r. W danych opublikowanych przez U.S. Bureau of Labor Statistics widać nagły wzrost liczby osób, które odchodzą z pracy. W kwietniu liczba osób rzucających swoje dotychczasowe zajęcie przekroczyła 4 mln. Oczywiście nie jest tak, że ludzie zaczęli odchodzić z pracy dopiero w zeszłym roku, w gospodarce rynkowej ciągle następuje zmiana zatrudnienia. Chodzi jednak o skalę zjawiska, a ta jest najwyższa od ponad dwóch dekad, czyli od kiedy Biuro prowadzi powyższe statystyki. Jeśli spojrzymy na wykres przedstawiający w długim okresie liczbę osób odchodzących z pracy, to zobaczymy falującą linię opadającą w gorszych gospodarczo momentach oraz wznoszącą się, kiedy sytuacja się poprawia. To zrozumiałe. Kiedy przychodzą gospodarcze zawirowania, liczba odejść z pracy spadała. Tak działo się choćby na początku XXI w., kiedy uderzył tzw. kryzys dotcomów. Narodził się on z euforii wokół raczkującego internetu. Giełdy hurraoptymistycznie podchodziły do firm, które miały jakikolwiek związek z siecią, dlatego część z przedsiębiorstw dodawało „.com” w nazwie, aby podbić swoją wartość. Niestety, często za tajemniczym sufiksem nic się nie kryło.