Pamięci bell hooks
Literatura nierzadko stawała się sceną dla spektakularnych mistyfikacji – zmyślone biografie nieistniejących pisarzy i pisarek, recenzje z nigdy nienapisanych książek, anonimowe i rubaszne pastisze znanych arcydzieł, parodie popularnych romansów, opowieści o tajemniczych manuskryptach znajdowanych pod drzwiami czy w wannie. No i oczywiście przekłady… pozbawione swoich oryginałów.
Po co tak ostentacyjnie zamieniać sztukę w sztuczkę? Dla żartu? Dla pokazania stylistycznego mistrzostwa? Dla przypomnienia, że literatura to nie tyle odwzorowanie rzeczywistości, ile raczej jej przekształcanie aż poza granice wiarygodności?
Z pewnością w tych grach ze słowem chodzi o zamanifestowanie potęgi fikcji i przyjemności płynącej z jej wytwarzania. Ale chodzi też o pokazanie swojej władzy nad wyobraźnią innych i nad kulturowym kodem, za pomocą którego się porozumiewamy.
O tej mistyfikacji przeczytałam pierwszy raz w książce Doroty Wojdy Polska Szeherezada, zaś Henryk Markiewicz uznał ją za najzabawniejszą w historii polskiego dwudziestolecia. Oto w 1923 r. ukazuje się antologia przekładów „poezji murzyńskiej” Niam niam, sygnowana nazwiskami dwóch poetów wadowickiej grupy „Czartak” – Edwarda Kozikowskiego i Emila Zegadłowicza. Swoim formatem i kolorem okładki przypomina kartę menu. Umieszczony wewnątrz czarno-biały frontyspis przedstawia siedzącą „Murzynkę” z okrągłym brzuchem, wydatnym nagim biustem i dużymi kolczykami. Jej zwierzęca twarz nasuwa mgliste skojarzenia z komiksami dla dzieci i obiegowymi wyobrażeniami na temat sztuki prymitywnej. Tomik wierszy poprzedza „antropologiczna” przedmowa dotycząca ogólnych cech „poezji murzyńskiej”, zamyka zaś krótki słowniczek zawierający nieprzetłumaczalne określenia funkcjonujące w życiu codziennym Niamitów.
Dowiadujemy się z nich, że poezja ta jest szczera, prosta, pełna bólu i radości, „ponura, barwy krzepnącej krwi, niesamowita, jak oczy kobry”, jej rytm jest rwany, raz „gorączkowy”, to znów „leniwy jak »fale zaglinionej rzeki«”. Wiersze ukazują pracę, zwyczaje i przesądy, nocne lęki i cielesne przyjemności plemienia kanibali: taniec, jedzenie, seks, polowanie. Widzimy w nich chaty, pnącza (yams), rzekę, a także trumbasze (dzidy), brzuchy i cycki, słyszymy wycie pantery i złowrogi odgłos much tse-tse. Powraca w nich postać ojca i kochanki (Syme), a także tajemnicze wyobrażenie fetysza (oonn).
„kto czekać mnie w gęstwinie yams (…)
przecież to – syme: u-aaa-yaa
co cycków długich nosić wory – /zaloty/
karra-karra – dzidy i trumbasze
na mułach wskok wyprzedzić karawanę –
a potem krwią zabarwić w koło lotny piasek
i tuman kurzu wzbić z pod kopyt ponad łanem /wyprawa/”.
Mistyfikacja została zaplanowana w sposób niemal doskonały – antologia rozesłana na uniwersytety i do redakcji czasopism doczekała się kilku pochlebnych recenzji. Jedynie prof. Sinko (ten sam, który posłużył Gombrowiczowi w Ferdydurke za prototyp dogmatycznego Pimki) zwęszył jakiś podstęp. Niam niam serwuje wszystko, czego oczekujemy od „sztuki murzyńskiej” – obraz prymitywnej i jednocześnie lirycznej, bo oddanej rytuałom kultury, w której życie wypełniają praca w polu, polowanie, jedzenie, seks i taniec. Jej fraza jest śpiewna, melancholijna i rytmiczna zarazem, pełna dźwięcznych powtórzeń, onomatopei i animalistycznych metafor. Gramatyka uproszczona, ale przekonująca przez proste skojarzenie z Sienkiewiczowskim „Kali jeść, Kali pić”. Tylko gdzieniegdzie pojawiają się egzotycznie brzmiące (i nieprzekładalne) słowa, które dodają całości odpowiedniego smaku. W istocie antologia przyrządzona została jak doskonałe danie kuchni afrykańskiej, serwowane w eleganckiej restauracji na zachodzie Europy, która w owym czasie przeżywa fascynację l’art negre.