Po pierwszym tygodniu wojny w mediach między artykułami prezentującymi w przerażających detalach jej przebieg pojawiać się zaczęły teksty opisujące zgoła inne zjawisko. „Wojna w Ukrainie: »Moje miasto jest pod ostrzałem, ale mama mi nie wierzy«” – głosił nagłówek tekstu w BBC z 5 marca autorstwa Marii Korenyuk i Jacka Goodmana. „Ukrainiec traci rodziców przez rosyjską propagandę: »Mogę uważać się za sierotę«” – pisała tego samego dnia Thaisa Semenova, reporterka „Kyiv Independent”. „Ukraińcy dowiadują się, że ich bliscy nie wierzą w wojnę”, donosiła 6 marca w „The New York Timesie” Valerie Hopkins. Zanim jeszcze Roskomnadzor podjął próbę zamknięcia w Rosji internetu, krajowe media skutecznie zamknęły część społeczeństwa w alternatywnej rzeczywistości.
Przekonanie o sile rosyjskiej propagandy sprawia jednak, że rewelacje te nie brzmią tak szokująco. Czy zachodnie, liberalne demokracje mogą więc spać spokojnie, wyliczając sobie przed zaśnięciem prawa i swobody swoich obywatelek? Czy wolność słowa dostatecznie chroni przed dezinformacją? Niech ponownie przemówią nagłówki. „Ukraina to fałszywa flaga! Nie, to koniec Deep State’u! Oszołomy nie mogą się zdecydować” – ostrzegał 28 lutego publicysta „Rolling Stone” Peter Wade. „Inwazja na Ukrainę: Fałszywe twierdzenia nadal stają się wiralami” – pisali tego samego dnia Kayleen Devlin i Shayan Sardarizadeh, dziennikarze portalu BBC. „Proputinowska dezinformacja na temat Ukrainy kwitnie w internetowych grupach antyszczepionkowych” – donosiła 2 marca Kiera Butler na łamach „Mother Jones”.
Alchemicy autokratów opracowujący proszki do prania mózgów. Instagramowi influencerzy wypływający na szerokie wody na fali kontrowersji. Populistyczni politycy spragnieni upajających procentów poparcia. I setki tysięcy osób wierzących zupełnie szczerze, że świat ich okłamuje, chłonący jak gąbka prawdziwszą prawdę, która, jak w Archiwum X, jest „gdzieś tam” – w tekstach sprzed setek lat czy postach na forum sprzed kilku miesięcy. Z rezerwuaru konspiracjonizmu korzystają różni ludzie, w różnych celach, na różne sposoby. Teorie spiskowe są w końcu niezwykle praktyczne.
Wciągnięci w spisek
Choć o teoriach spiskowych mówi i pisze się sporo, to ich wątek zbyt często ucinany jest jedną z dwóch brzytew, noszących nazwiska Ockhama i Hanlona. Ta pierwsza każe ciąć, gdy znajdzie się najprostsze wyjaśnienie problemu, np.: skoro nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Według takiego wyjaśnienia głosiciele teorii spiskowych to nic więcej jak opłacane trolle, zawodowi siewcy zamętu i guru bogacący się na tragediach. Druga brzytwa znajduje z kolei zastosowanie, gdy pierwsza okaże się zbyt tępa. Zasada jej użycia jest następująca: owszem, może i większość przypadków da się wyjaśnić złą wolą, ale nie należy jej domniemywać, jeśli zadowalającą eksplikacją jest ludzka głupota. Ta heurystyka prowadzi do wniosku, że konspiracjonizm to domena nie tylko cyników, lecz przede wszystkim kowidiotów, odklejeńców i innych szurów (termin ten pochodzi najpewniej od słowa „szurnięty”).