Popadanie w dygresje, snucie wspomnień oraz napomknień stanowi rdzeń tej narracji. W końcu po bibliotekach najlepiej błądzić, dotykać zakurzonych grzbietów i pozostawiać ślady palców na regałach. Przez to Pożegnanie… jest prawdziwą rozkoszą (chociaż wypadałoby napisać: prawdziwą jouissance) dla każdego czytelnika i z ducha perekowskiego kolekcjonera. Mimo poważnego tytułu lektura pozwala swobodnie krążyć myślom wokół własnych wspomnień, wytrwale biegnie śladami ulubionych postaci, ale też zmusza do namysłu, tropienia kolejnych cytatów i aluzji oraz dawkowania sobie tej przyjemności. Wzbudza czułość, będąc jedną z nielicznych książek, podczas których lektury boję się, że za szybko ją skończę i nie starczy mi jej mądrości i towarzystwa na dłużej. Ale Pożegnanie… wzbudza też inny lęk; wszak elegia znajdująca się w podtytule oznacza utratę, pieśń żałobną, a pełne wyobrażenie i wczucie się w utratę biblioteki jest myślą paraliżującą.
Całość rozpina się między dwoma – wydawałoby się, że przeciwstawnymi – zbiorami: biblioteką prywatną autora oraz argentyńską biblioteką narodową (której Manguel był dyrektorem w latach 2015–2018). Przejście między nimi prowadzi przez książki utracone, wyobrażone oraz dawne. Od dziecinnych zbiorów przez kolejne pakowania i rozpakowywania książkowego dobytku po Bibliotekę Aleksandryjską i słowniki. Cała ta droga jest intymnym portretem osoby zakochanej w literaturze, co od pierwszych zdań poczuje każdy jej wielbiciel. W końcu rozpoznajemy się nawzajem bezbłędnie.
Alberto Manguel Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień tłum. Michał Tabaczyński, Wydawnictwo Drzazgi, Czersk 2022, s. 164