Sztućce
Od kilku lat matka już jest na emeryturze, co oznacza, że ma dość czasu, by eksplorować Allegro, OLX i inne zaułki internetu, za sprawą których w domu gromadzą się niewidziane wcześniej sosjerki, dzbany z toskańskiej ceramiki, szkatułki z masy perłowej i kandelabry. Po latach nauczycielskiego biedowania rodzice trochę się odkuli i mogą sobie pożyć; w ich generacji mało kto poważa minimalizm albo dyskutuje o ekologii.
W niedzielę mama pokazuje wielki komplet posrebrzanych sztućców, który właśnie kupiła.
– Przecież trzeba wam będzie coś po sobie zostawić – tłumaczy.
Biorę do ręki nóż, przymierzam, jak by się mieścił w rękawie.
– Jak wybuchnie wojna – mówię – to każdy chwyta, ile tylko sztućców zmieści się w kieszeniach, i w nogi.
Pandemia dogorywa. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, że za kilka miesięcy tuż za granicą zacznie się prawdziwa wojna.
Złote kolczyki
„W oddali, w innym kącie, na krześle siedzi staruszek. Trzyma w dłoniach jakieś zwinięte poduszki. Każdy, uciekając, coś ze sobą wlecze, a on najwyraźniej postanowił, że nie ma sensu wyruszać gdzieś bez poduszek. (…) Ktoś śpi na kocu, wprost na podłodze, ktoś obkłada się torbami, żeby żadnej mu nie zwędzili, ktoś przyciągnął walizkę. Ale przeważnie rzeczy w dłoniach mają niewiele. Jasne – śpieszyli się, łapali, co wpadło pod rękę. Przede wszystkim dokumenty i kosztowności. A teraz siedzą i nieufnie rozglądają się wokół – kiedy masz po kieszeniach złote kolczyki, niezbyt chętnie zapoznajesz się z nieznajomymi przy przechowalni bagażu. Pasza chwyta te spojrzenia – spojrzenia ludzi, którym jest co zabrać, jeśliby chcieć, i którzy przez to są wrażliwi i bezbronni” (tłum. M. Petryk).
Czytam Internat Serhija Żadana, siedząc na kocu w ogródku pod kamienicą. I naraz oglądam sobie ten koc, jakbym widziała go po raz pierwszy. Fałszywie miękki, z poliestru udającego welur, na nic by się nie przydał podczas wojny, myślę. Lepiej wziąć ten drugi, trochę zmechacony, ale przynajmniej wełniany.
Ceramika z różnych krajów, którą lubię, nie przeżyłaby drogi. Niemieckie dzbany, rumuńskie donice, greckie karafki i tureckie szklanki obróciłyby się w piękny gruz.
Złotych kolczyków nie mam, ani srebrnych. Mężczyźni nigdy nie dawali mi kosztownych prezentów. Kiedy zaręczyłam się pierwszy raz, zamiast pierścionka dostałam od razu obrączkę, i oddałam ją byłemu, gdy nasze drogi się rozeszły. „Cóż mi po niej – powiedziałam. – Mam nadzieję, że tobie przyniesie szczęście”.
Kiedy zaręczyłam się drugi raz, wybrałam sobie wreszcie wymarzony pierścionek, jednak gdy mój narzeczony miał za niego płacić, powiedziałam, że szmaragdowe oczka za mało się błyszczą. „Poczekajmy na lepszy egzemplarz – poprosiłam. – Ten pierścionek musi być idealny”. Dopiero później przyznałam się przed sobą, że nie chcę wychodzić za mąż.