25 października 1929 r., po całonocnej podróży, Joe Mitchell wysiadł na Penn Station. Miał 21 lat i niedawno opublikował artykuł w „New York Herald Tribune”. Potraktował go jako przepustkę: z Fairmont w Karolinie Północnej przyjechał do Nowego Jorku z nadzieją na karierę dziennikarza. „Nie masz co robić, tylko wściubiać nos w nie swoje sprawy?” – tak ostro plany Mitchella skomentował ojciec. Walizka, którą chłopak przytaszczył z Południa, była ciężka: od goryczy zawiedzionych oczekiwań, rodzicielskich wyrzutów, podniecenia i nadziei. Czy w tym bagażu miał już notes i ołówek? W Nowym Jorku nie rozstaje się już z narzędziami pisarskiego rzemiosła: nie nosi ich w torbie, lecz bliżej serca, w kieszeni marynarki. Nie mógł wiedzieć, że na Manhattanie wylądował w fatalnym momencie, zaledwie kilka godzin po krachu na nowojorskiej giełdzie. Bagaż zostawił w przechowalni i ruszył do redakcji.
Historie z trzewi miasta
Być może Mitchell został pisarzem dlatego, że nie umiał liczyć. Pojętny, dociekliwy i wciąż zaczytany Joe nie radził sobie z najprostszymi rachunkami. Zapewne cierpiał na dyskalkulię, w czasach gdy takiej choroby jeszcze nie diagnozowano. Obsesyjnie zaczął notować sumy: napiwki, ceny biletów do kina, ile dał za taksówkę lub czyszczenie garnituru. Nie ze skąpstwa, lecz w nadziei, że nad zapisanymi liczbami jakimś cudem zdoła zapanować. W dzieciństwie ojciec uczył go szacować ceny bawełnianych bali. Najstarszy syn nie mógł jednak przejąć rodzinnego interesu. Wstępnie planował pójść na medycynę, jednak zrozumiał, że bez matematyki nie ma szans nawet na licencjat. Dlatego w college’u studiował zachłannie i szeroko filozofię i literaturę, socjologię i historię. Z wypiekami na twarzy czytał Ulissesa – pokątnie wypożyczony egzemplarz wówczas jeszcze zakazanej powieści.
Wbrew nazwie, rodzinne Fairmont nie było „pięknym wzgórzem”. Bezkresne, płaskie pola obsiewano na przemian soją, kukurydzą i pszenicą ozimą. Były jeszcze bagniska, gdzie rosły balsamiczne ambrowce, sosny i dęby. Mały Joe wspinał się na najwyższe gałęzie i ukryty w gąszczu liści, obserwował ludzi pracujących przy uprawach bawełny i tytoniu. „Oczywiście nie mieli pojęcia, że są podglądani… Czułem się jak bóg na Olimpie, ale jednocześnie dziwnie samotny, obcy, zakłopotany i odcięty od reszty ludzkości, jak szpieg albo podglądacz”.
Przyjeżdżając do Nowego Jorku, Mitchell marzył, że zmierzy się z wielką polityką. Tymczasem w „Herald Tribune” posadzono go w zapchlonym fotelu, z widokiem na posterunek policji. Całymi nocami czekał na doniesienia o morderstwach. Patrolował nielegalne spelunki, relacjonował pijackie burdy, zaglądał do kasyn i burdeli. Pierwszy szef (nomen omen, Stanley Walker) pouczył go, że swoje historie musi „wydeptać”: spenetrować mroczne zaułki, poznać okolicznych dziwaków. Mitchell dyżur kończył o trzeciej nad ranem, a potem chodził dalej upojony nocną metropolią. „Nowojorskie szczury są bystrzejsze od tych wiejskich i potrafią wykiwać każdego, kto nie przestudiował ich obyczajów” – po latach przestrzegał czytelników. Został „szczurem miejskim”. Również za radą Walkera kupił garnitur Brooks Brothers – najstarszej marki ubraniowej w Stanach – i odtąd do końca życia, od stóp po kapelusz, ubierał się w tej szacownej nowojorskiej firmie.