Moje spotkanie z Marią Sibyllą Merian zaczęło się od jej ojca, wybitnego niemieckiego rytownika, osiadłego we Frankfurcie nad Menem bazylejczyka, Matthäusa Meriana starszego. Czego on to nie zrobił? Wraz z geografem Martinem Zeillerem przyczynił się do powstania liczącego 21 tomów monumentalnego dzieła Topographia Germaniae zawierającego ponad 2 tys. planów i wedut; stworzył Theatrum Europaeum – kronikę dziejów Europy; sztychował ryciny do niezliczonych książek. W latach 1625–1627 opublikował Icones Biblicae…, swoistą Biblię w obrazach, w której 233 rycinom przedstawiającym sceny ze Starego i Nowego Testamentu towarzyszyły krótkie wierszowane opisy po łacinie, niemiecku i francusku. Sztychy Meriana były później wielokrotnie opracowywane przez rytowników holenderskich, na których pracach następnie wzorowali się malarze płytek ściennych.
Tak więc naprawdę wszystko rozpoczęło się od holenderskich fliz biblijnych. Kiedy zacząłem się nimi interesować, pisać o nich, zbierać je i poznawać podobnych mi maniaków z Kraju Nizin, okazało się, że u wszystkich tych, którzy liczyli się w kolekcjonerskim świecie, wisiała na ścianie oprawiona płyta miedziorytnicza Meriana.
Wypełniona nimi XVII-wieczna skrzynia nieoczekiwanie pojawiła się w 1971 r. w antykwariacie w Düsseldorfie. Wpierw złożono ofertę kupna Rijksmuseum, ponieważ jednak nie było zainteresowane, większość miedzianych dzieł sztuki stopniowo nabyli zbieracze holenderskich płytek. Musiałem coś takiego oczywiście jakimś cudem zdobyć. Kilka sztuk miał Klaus, profesor z Heidelbergu, do którego napisałem w grudniu 2014 r.
Klaus-ateista zrugał mnie wpierw strasznie, ponieważ w pierwszym e-mailu złożyłem mu nieopatrznie życzenia „wesołych świąt”. Nie robię tego nigdy, ale założyłem, że tak będzie lepiej w Badenii-Wirtembergii, gdzie ludzie bywają „brutal katholisch”. Dla usprawiedliwienia hipokryzji i konformizmu powiem tylko, że bardzo mi na tej płycie zależało. A potem Klaus kazał mi kupić bilet i przylecieć do niego na negocjacje. W przeddzień wylotu Mama (rocznik 1944), z typową dla swojego pokolenia traumą, ironicznie rzuciła: „Zapytaj się go, co podczas wojny robili jego rodzice”. Wyjaśniło się to zresztą natychmiast. Ojciec był komunistą i siedział w obozie koncentracyjnym, a matka, artystka, podretuszowała rodzinne akty urodzenia tak zręcznie, że Abraham stał się Arnoldem. Klaus okazał się autoironicznym, zdystansowanym libertynem i pozbawionym złudzeń, do bólu szczerym cynikiem-prowokatorem. Pewnie dlatego polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. Łaziliśmy po Heidelbergu, pili piwo i obżerali się marcepanem, palili medyczną marihuanę, ale przede wszystkim oglądali jego skarby. Mój nowy kolega był namiętnym kolekcjonerem, przy tym notorycznym zdrajcą. Zaczął od renesansowych zbroi i broni, potem wdał się w romanse z lekarskimi starodrukami, holenderskimi flizami biblijnymi i włoską majoliką. Porzucił je ostatecznie dla XVI-wiecznych witraży, a na koniec dla tzw. mis norymberskich. W każdej z tych dziedzin stawał się znawcą, organizował wystawy i publikował profesjonalne katalogi. Jego dom był objawieniem – robiłem sobie selfies w hełmie księcia elektora i spałem w rzeźbionym, zabudowanym XVII-wiecznym westfalskim łożu (człowiek czuje się w czymś takim bezgranicznie bezpieczny, jak podczas dziecięcych zabaw w namiot pod stołem w jadalni).