fbpx
fot. Elya assumed (based on copyright claims)., CC BY-SA 3.0 via Wikimedia Commons
Dariusz Rosiak lipiec-sierpień 2022

Smutek Rodezji

Kiedy czarni kradną, mordują albo gwałcą, biali odczuwają satysfakcję, bo dzieje się coś, czego i tak można się było spodziewać – stwierdza narrator powieści „Trawa śpiewa” Doris Lessing. To studium rasizmu i drogi do nienawiści.

Artykuł z numeru

Rzeczy, które kochamy

Czytaj także

Dariusz Rosiak

Czytanie jest niebezpieczne

Kiedy zaciera się horyzont dobra, sprawiedliwości, spełnienia, a zewnętrzny świat staje się opresyjnym monstrum paraliżującym myśli i działania? W przypadku Mary Turner, bohaterki Trawa śpiewa, pewnie w dzieciństwie, ale to nie jest proza psychoanalityczna. Wydana po angielsku w  1950  r. pierwsza powieść Doris Lessing nie jest też książką polityczną, choć stanowi jedną z najbardziej poruszających wiwisekcji rasizmu w historii literatury, a jej autorka była wówczas aktywną komunistką obserwowaną przez brytyjskie służby (komunistyczne sympatie przeszły jej po inwazji ZSRR na Węgry w 1956 r.). Może warto potraktować tę książkę przede wszystkim jako thriller, przesyconą psychologicznym napięciem zagadkę kryminalną. Od początku wiemy, kto zabił, wraz z rozwojem akcji dowiadujemy się zaś dlaczego – choć do końca nic nie jest jasne. W świecie, który opisuje Lessing, nie ma bowiem ostatecznych odpowiedzi. Autorka jest niezwykle uczciwa wobec czytelnika i swoich postaci – żadnej nie oszczędza. Co za tym idzie, trudno polubić którąkolwiek z nich – łatwiej je jednak zrozumieć.

Powieść zaczyna się notką prasową o zabójstwie Mary Turner, żony Richarda z farmy Ngesi w Rodezji Południowej lat 40. XX w. (dziś Zimbabwe). Mało mamy faktów: ciało znaleziono na werandzie domu, czarny służący przyznał się do winy, motywu brak, być może chodziło o kradzież kosztowności. Nic specjalnego, zauważa narrator: kiedy czarni kradną, mordują albo gwałcą, biali odczuwają satysfakcję, bo dzieje się coś, czego i tak można się było spodziewać.

Wydaje się, że czym innym byłoby takie morderstwo dla ludzi z miasta, którzy nie mają interesu, by zajmować się losem nieszczęsnej kobiety z dalekiej wsi, a czym innym dla miejscowych farmerów, sąsiadów Turnerów, którzy przecież latami żyli obok nich. Ta sprawa powinna rodzić plotki, wyzwalać fantastyczne teorie, ubarwiać prozę życia na wsi. Powinna, jednak nie rodzi, nie wyzwala, nie ubarwia. Jakby za sprawą niepisanego porozumienia morderstwo Mary Turner znika z rozmów miejscowych niemal natychmiast po tym, jak się wydarzyło. Wszyscy milczą niczym stado ptaków porozumiewające się za pomocą jakiejś telepatii.

Wcześniej też nie mówili o Turnerach. Nikt, poza najbliższymi sąsiadami z farmy obok, ich nie znał sami nie pojawiali się w towarzystwie. Żyli w izolacji, a co najważniejsze, należeli do kasty, o której w ówczesnej Rodezji najlepiej było milczeć – byli białymi biedakami. Mało tego: zamiast udawać, jak inni zadłużeni i zubożali biali, że ich kłopoty są przejściowe, Turnerowie z roku na rok staczali się coraz głębiej i coraz widoczniej w otchłań nieszczęścia.

Richard był nieudacznikiem idealistą. Za cokolwiek by się wziął, ponosił spektakularne porażki. Zamiast jak każdy normalny farmer uprawiać tytoń i wyjaławiać kolejne partie swojego gospodarstwa, sadził drzewa, uważając, że ziemi należy się odpoczynek. Szukał wciąż nowych pomysłów na ocalenie domu i rodziny. Pszczoły, świnie, indyki – wszystko przynosiło straty, a gdy wreszcie uległ namowom sąsiada i nagabywaniu żony, uprawy tytoniu uschły z powodu braku deszczu.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się