Powodów, dla których Zakaz… zwrócił na siebie uwagę, było wiele. Z jednej strony cztery poprzednie książki Janiak pozwalały uznać ją za jeden z najciekawszych głosów młodej poezji w Polsce. Dwie pierwsze miały punkową energię; dwie kolejne przełamywały ją interesująco, komplikując obraz poetycki, a pierwotnej nadekspresji przeciwstawiając ujęcie bardziej zdystansowane i zniuansowane. Z drugiej strony w nowym tomie pojawiła się grupa wierszy nawiązujących do doświadczeń pandemicznych, co było posunięciem odważnym, bo prowadzić mogło do lektury skupionej na wąskim „tu i teraz”, a jednocześnie skutecznym – bo „rozgrzewało” całą książkę. Janiak pokazała się jako poetka szybkiej reakcji, a zarazem ktoś, kto potrafi wpisać nowe społeczne doświadczenie w poczynione wcześniej rozpoznania i sposoby mówienia.
Zakaz… to książka o świecie, w którym trudno znaleźć miejsca niebolesne, jasne, niezranione. Poszczególne utwory składają się – jak napisał Jakub Skurtys – na lekko surrealizującą „opowieść o miejskiej samotności, o depresji w blokach i na deptakach”, przy czym należałoby dodać, że w wierszach jest tyleż smutku wielkiego miasta, co przedmiejskiej czy małomiasteczkowej atmosfery rezygnacji. Bohaterki i bohaterowie to ludzie, którzy muszą mierzyć się z zamkniętym horyzontem i martwą perspektywą. Pandemia tylko wyostrzyła te odczucia, ujawniła tlące się konflikty i słabość jednostek w radzeniu sobie z kryzysami. Pandemiczne zagubienie to jeden z przejawów szerszej dezorientacji; poetka z bezceremonialnością pisze o tym w krótkim wierszu: „ludzie nie wiedzą jak wykorzystać / te zmarnowane lata szkoły. / czy nie łatwiej było uwierzyć w czary?” (48 dzień pandemii). Wreszcie – wiele w tym świecie przemocy, z którą nie wiadomo co zrobić, której źródła są tyleż możliwe do nazwania, co nieusuwalne. Wypada dodać, że wizja poetki jest tu konsekwentnie antymetafizyczna: „kiedy ludzie zrozumieją, że to co znają / i umieją nazwać, robią sobie sami?”, pyta w wierszu bajka o szatanie. Tak domknięty świat wydaje się pułapką bez wyjścia, w której kolejne pokolenia skazane są na odtwarzanie tych samych ról: nierozumiejących swojej sytuacji niewolników, sfrustrowanych katów czy pogodzonych z losem ofiar.
A jednak postaci Janiak nie zastygają w bezruchu. Ruchliwość, nawet z pozoru bezsensowna, jest sposobem walki z tym, co napiera i ogranicza: z balastem, jaki pozostawiła przeszłość, i barierami, jakie stawia teraźniejszość. Co więcej – niektóre z nich podejmują wysiłek, by coś w świecie zmienić, lub przynajmniej dopuszczają możliwość takiej zmiany. Bohaterką pierwszego z prezentowanych wierszy jest pracownica opieki społecznej; po pracy usiłuje zrzucić z siebie wspomnienia rozmów „o biciu, bólu i strachu”, które prowadziła w gabinecie. Nie pamięta imion dzieci, z którymi rozmawiała, pamięta jednak dysonans między zawartością ich opowieści a tym, co mogła odnotować w sprawozdaniach. W drodze na basen myśli o tym, że „słowa są mierne”, że „powinno być więcej słów” na opisanie ludzkich doświadczeń. Ciekawe, że poetka używa właśnie tego określenia: „mierne”. Nie „marne”, a więc zbyt ubogie, niewystarczające i niestosowne – co podpowiadałaby logika wywodu – ale „mierne”, czyli przeciętne, zużyte, spowszedniałe, niedorastające do sytuacji. Takim „miernym”, skompromitowanym słowem okazuje się tu słowo „dom” – jedno z tych, o których zwykło się mówić, że są najważniejszymi słowami naszego życia. Ale problem, który uświadamia sobie bohaterka wiersza, nie tkwi tak naprawdę w konkretnym słowie. Chodzi o bezsilność wobec powszechności domowej przemocy i o napięcie między tym, co w tej sprawie może zrobić pojedyncza urzędniczka, a tym, co jest codzienną rzeczywistością wielu „dzieci-cieni”. W tym kontekście zdanie „powinno być więcej słów” znaczy: jako społeczeństwo powinniśmy skuteczniej reagować na cierpienie, zwłaszcza cierpienie najsłabszych.