Zwykle dzieje się to przez przypadek. Wystarczy, że w perspektywie bocznej ulicy zaczerwieni się wabiąco ceglany mur. Albo czymś dobrym zapachnie z tej strony, w którą wcale nie zamierzaliśmy pójść. Albo po prostu tak jakoś człowieka poniesie. Wystarczy kilkadziesiąt kroków i rzeczy dzieją się same. Tak jak i teraz się zadziały, bo stoimy w kipiącej od malw alejce Heilgeistkloster w Stralsundzie i otwieramy paszcze w niemym zdumieniu, bo wszystko to wygląda jak skansen, ale skansenem w rzeczy samej nie jest. Zza tych okien umalwionych płyną dźwięki najprawdziwszego życia – podzwanianie talerzy w kuchniach, dudnienie telewizorów, krzątactwo codzienne w najbardziej prozaicznej z form. Mam nawet przez chwilę takie podejrzenie, że ktoś do tych domeczków poklasztornych powstawiał głośniki i cały ten pejzaż dźwiękowy sobotniego popołudnia (czyż jest bardziej przytłaczająca pora dnia i tygodnia dla podróżnika?) to tylko misternie skonstruowany fejk.
Ale to nie fejk.
W Heilgeistkloster naprawdę mieszkają ludzie. Przyjmujemy to na wiarę, choć widzieliśmy na własne oczy. Rozmawiamy o tym jeszcze późno w nocy. Ja potem nie mogę zasnąć, wstaję wczesnym rankiem, wkładam sportowe galoty i pod pozorem porannej przebieżki, wracam tam pustymi uliczkami Stralsundu smaganymi bałtyckim wiatrem wymieszanym z zimną mżawką.
No są tam, mieszkają nadal, nie byli podstawionymi statystami na potrzeby sobotnich turystów – pachnie jajecznicą, ktoś włączył radio, jakiś facet wyszedł przed domek zapalić. Szczekają psy, gaworzą dzieci. To nie była ustawka. Trzeba się będzie jakoś z tą myślą ułożyć. Gdy wracam do hotelu i mówię Julce o tym wszystkim, nie wygląda na przekonaną.
Nie żebym był zaskoczony. Łapie mnie ten stan dość regularnie w Niemczech, łapał też w Danii, gdy jeździłem tam częściej, i w Norwegii w czasie kilku pobytów. Wędrując swoimi ścieżkami, co jakiś czas wpadam po prostu nagle w kondensaty idealności – światła, zapachu, fonii, ułożenia przestrzeni, czy umoszczenia się w niej człowieka.
W takich miejscach trudno mi po prostu uwierzyć, że może być tam „aż tak” i że nikt wokół nie robi z tego jakiegoś wielkiego zamieszania. To, co mnie wprawia w stupor, inni traktują jak fragment codzienności. Na tym właśnie napięciu zasadza się chyba istota tego doświadczenia.
Na przykład w Vejle w środkowej Jutlandii. Pociąg jadący z Kopenhagi na północ półwyspu, a w swoim czasie robiłem tę trasę regularnie kilka razy w miesiącu, przejeżdża tam przez pagórkowaty teren, co w Danii samo w sobie jest już niemałą osobliwością. Tory wiją się między stromymi stokami wzgórz porośniętych buczyną. Wszędzie stoją domy schludne, ale dostatnie, kapsuły duńskiej przytulności. Jadąc pociągiem, można zajrzeć przez okna do ich wnętrz i zanurzyć się na ułamki sekund w życiach mieszkających tam ludzi. Uwielbiałem ten fragment drogi, sprawdzałem w rozkładach jazdy, o której dany pociąg będzie przejeżdżał właśnie tamtędy – najbardziej bowiem lubiłem serwować sobie to doświadczenie wczesnym rankiem albo o zmierzchu. Miałem też ulubionych bohaterów tego filmu, dobrze znane twarze, sylwetki i wnętrza. Wyglądałem więc ciągów dalszych historii podejrzanych w poprzednich podróżach tą trasą i byłem rozczarowany, gdy stwierdzałem, że tu i ówdzie światła są wygaszone, a domownicy nieobecni. Ale i tak najprzyjemniej było tamtędy jechać po raz pierwszy, odkryć istnienie tego miejsca i poczuć stan takiej euforii, że z trudem się powstrzymywałem przed awaryjnym zatrzymaniem pociągu i pobiegnięciem w stronę idylli.