Gdy na początku XXI w. zacząłem żeglować po internecie, wciąż jeszcze przypominał raczej archipelag niż świat wielkich platform-kontynentów. Dryfując na falach wyników wyszukiwarki Google, odwiedzałem atol gier LEGO i wyspy angielskiego futbolu. Nie interesowały mnie przyczyny, dla których pożądane przeze mnie strony unosiły się na powierzchni, inne zaś leżały zatopione w głębinach piątej czy piętnastej strony rezultatów. Najważniejsze było, że ktoś nawigował mnie do celu.
Na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI w. internet zaczął ulegać „platformizacji”, a ja znalazłem się w epicentrum ruchów tektonicznych. W nowych światach panowały nowe zasady. Zamiast dostarczać autorskie treści, platformy dystrybuowały wytwory kreatywności swoich użytkowników. Nowo powstała branża speców od mediów nazwanych społecznościowymi oferowała recepty na wiralność, gwarancje, że posty rozprzestrzeniać się będą po całym internecie. Pozornie nowoczesne panacea w składzie miały jednak raczej chleb z pajęczyną. Logika platform pozostawała tajemnicą. Systemy rekomendujące filmy na YouTube znikąd wzbogacały polszczyznę o frazy pokroju „daj kamienia” czy „jestem hardkorem”. Po wielkiej emigracji ze swojskiej Naszej Klasy na facebookową obczyznę kwitnąć zaczęły kariery wyrosłe na zasięgach podarowanych przez niewidzialną rękę wolnego postingu, mechanizmy zarządzające widocznością postów. A wolne szczeliny platformowych interfejsów niczym chwasty porastały reklamy, niepokojąc dokładnością, z jaką odzwierciedlały potrzeby i zachcianki.
Choć wiele z tych spraw niepokoiło, chciałem być częścią szumnie zapowiadanej „rewolucji web 2.0”. Ujścia twórczych popędów i popularności szukałem, głównie śmieszkując. Tworzone i współtworzone przeze mnie facebookowe profile radziły sobie nieźle, żarty z pozytywizmu (Pozytywistyczna wibracja) oraz mariaże polskiego malarstwa z rodzimym rapem (Sztuka Rymotwórcza) okazały się nośnymi konceptami. Kierowany ciekawością i ambicją, chciałem poznać arkana wiralności, czarować zasięgi, zrozumieć ukrytą logikę portali społecznościowych. Zacząłem uczyć się nazywać siły, których machinacje czułem dotąd podświadomie: algorytmy, profilowanie, kapitalizm nadzoru.
To historia mało spektakularna. Długo rozważałem, czy nie zacząć hitchcockowsko, od dojmującej opowieści o jednej z ofiar algorytmicznej dyskryminacji czy katastrofie wywołanej podjętą przez automat decyzją. Koncentracja na tych historiach może jednak tworzyć wrażenie, że bycie poddanym działaniu algorytmów to coś wyjątkowego, co przydarza się nielicznym. Chciałbym przeciwstawić się tej narracji. Nie trzeba dramatycznego olśnienia rodem z drogi do Damaszku czy filmów sióstr Wachowskich, by zdać sobie sprawę, że algorytmy wpisały się w rytm naszego życia.