Jak ją przeżywaliśmy i jak przeżywamy ją dzisiaj? Czy umieliśmy przekształcić wspólną żałobę, ból i współczucie dla bliskich ofiar w więzi umacniające polską wspólnotę? W pierwszych dniach po katastrofie miałem nadzieję, że tak się stanie. Nastrój tłumów gromadzących się pod Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu, atmosfera panująca na państwowych uroczystościach żałobnych i pogrzebach ofiar dawały podstawy, aby przypuszczać, że spory i podziały polityczne w Polsce nie będą już przypominać „zimnej wojny” domowej. W narodowej i państwowej misji stracili przecież życie przedstawiciele wszystkich głównych sił politycznych, ważnych struktur państwa, różnych Kościołów i strażnicy narodowej pamięci. Byli polską elitą i reprezentacją narodu w całej jego różnorodności. Sądziłem, że szacunek dla ich ofiary odmieni nas na lepsze, wymusi zmianę stylu i języka politycznych sporów. W zasadniczy sposób nie zgadzałem się jednak z tezą sformułowaną w maju zeszłego roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” przez Ludwika Dorna, iż tragedia smoleńska jest czymś w rodzaju nowego aktu założycielskiego wolnej Polski, o ileż bardziej podniosłego i poruszającego zbiorowe emocje niż Okrągły Stół. Dorn stwierdzał, że ofiara krwi jest niezbędna, bo w sposób mityczny akcentuje, że państwo jest sprawą śmiertelnie poważną. Byłem przekonany o tym, że katastrofa smoleńska nie może się stać nowym aktem założycielskim wolnej Polski ze względu na prawdę historyczną i zwykłą chronologię. Uważałem zresztą, że naród, który tyle razy składał daninę krwi, walcząc o wolność, nie musi mieć żadnych kompleksów z powodu odzyskania niepodległości w 1989 roku drogą pokojową, bez składania na ołtarzu ojczyzny ofiar ze swych dzieci. Zarazem wiedziałem, że data 10 kwietnia 2010 roku pozostanie w naszej historii jako bardzo ważna, bolesna i otaczana serdeczną pamięcią.
Moje nadzieje, że pamięć o tragicznie zmarłych uczestnikach lotu do Smoleńska będzie nas łączyć jako narodową wspólnotę zaczęła się chwiać jeszcze podczas uroczystości żałobnych, w trakcie których pewni hierarchowie i księża nie umieli się powstrzymać przed okazywaniem swoich sympatii i antypatii politycznych, a zwłaszcza krytykowania i pouczania krytyków tragicznie zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, według nich znieważanego i ośmieszanego. To prawda, że Lech Kaczyński był atakowany i niekiedy oceniany niesprawiedliwie. Jednak także on, a zwłaszcza obóz polityczny, z którym się identyfikował, nie szczędził mocnych ciosów swoim politycznym przeciwnikom. Poczucie roztropności i odpowiedzialności za naród powinno wskazywać duchownym, że te szczególne uroczystości żałobne nie są stosownym miejscem do zajmowania stanowiska w historycznych i politycznych sporach dzielących Polaków.
Wkrótce po smoleńskiej katastrofie Jan Maria Rokita na łamach „Tygodnika Powszechnego” sformułował tezę, że w chwilach narodowych dramatów w naszej zbiorowej świadomości pełny tryumf odnosi tradycja sarmacko-romantyczna, której współczesnym symbolem stał się zmarły prezydent Lech Kaczyński. Trzeba więc – konkludował Rokita – schylić czoło nad grobem narodowego bohatera. Jeżeli Rokita ze swojej analizy postawy Polaków wobec katastrofy smoleńskiej wyprowadzał wniosek, że jej ofiary otoczy kult uniemożliwiający debatę nad ich oceną jako polityków, to wyraźnie się mylił. Większość Polaków otaczała pamięć o ofiarach szacunkiem, współczuła ich bliskim (co niewątpliwie przyczyniło się do poprawienia wyniku Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich), ale nie przyjęła postawy egzaltowanego patriotyzmu, nie przestała myśleć i oceniać.