To była ciepła noc z końca wiosny. Siedzieliśmy przy kamiennym stole pod pergolą. Niedaleko Jeziora Garda. Czytałem wówczas wspomnienia z dzieciństwa Fłorienskiego Dla moich dzieci. Niektóre epizody, szczegóły z jego najwcześniejszych lat spędzonych na zakaukaskich stepach, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Dwudziestoletnia Josephine i jedenastolatek Tancredi słuchali rozbawieni, lecz widać było również, że chcą po prostu sprawić mi przyjemność. To zbyt odległe historie, pomyślałem. Potem zaczęli się dopytywać, co zapamiętałem z moich najwcześniejszych lat. Wspomniałem o jakimś zdarzeniu i od razu zdałem sobie sprawę, że brzmi to równie odlegle jak opowieść rosyjskiego autora. Jak bardzo różnił się w gruncie rzeczy zakaukaski step pod koniec XIX w. od Florencji w czasie wojny? Niewiele. Wszystko to należało do epoki, która była niejasna i mglista, jeśli choć trochę tylko poprzedzała ich przyjście na świat.
*
Po tej pierwszej próbie, od razu zarzuconej, myśl, by pisać o sobie samym, nie zaprzątała mojej głowy przez niemal 70 lat aż do dzisiaj. Pisanie miało się dla mnie zawsze łączyć z eksploracją czegoś odległego, również języka, i wydawało mi się to sprawą znacznie pilniejszą niż zajmowanie się czymkolwiek z własnego otoczenia, podobnie zresztą jak mną samym. Jedyny Włoch, Tiepolo, o którym napisałem książkę, pojawił się późno i był malarzem, nie zaś mistrzem języka włoskiego. To, co najbliższe, potrzebuje krętej drogi, by się nam objawić.
Czytając Dla moich dzieci Fłorienskiego, książkę niekiedy wspaniałą i wzruszającą, przyszło mi do głowy, że muszę za wszelką cenę unikać jednego: opowieści linearnej. Pamięć składa się przeważnie z dziur niczym teren pełen kraterów nieczynnych już wulkanów.
Jakakolwiek próba odtworzenia drogi podobnej do tej wytyczonej na mapie jest daremna i ma skłonność do fałszowania wszystkiego, co stopniowo staje się jej częścią.
*
Melisenda [matka autora – przyp. tłum.] powiadała: „Kiedy byliśmy u Petrich”. On, Petri, był przedstawicielem firmy Pirelli we Florencji. Przy pieniądzach, faszysta, Włoch, jakich wielu. Córka, która musiała mieć całkiem inne poglądy, była w szkole podstawowej nauczycielką mojego brata Gina Pietra. Wielkoduszna, wręcz zuchwała, zaproponowała nam schronienie na strychu w czasie, kiedy mój ojciec się ukrywał i istniała obawa, że zabiorą kogoś z rodziny jako zakładnika. O tym strychu zachowałem fizyczne wspomnienie. Spałem na materacu koło okna i usiłowałem wdrapywać się na parapet, by wyglądać na zewnątrz. Czy widziałem, jak strzelają z obu rogów via Cavour? Nie jestem tego pewny, lecz obraz w mojej głowie pozostaje wyraźny. Pierwszy obraz doskonale filmowy. Nie pamiętam natomiast, może dlatego, że wielokrotnie mi o tym opowiadano, by pocisk rozbił szybę w oknie i przeleciał tuż obok, kiedy leżałem na materacu. Zabrakło kilku centymetrów i by mnie zabił. To był czysty przypadek, słyszałem, kiedy opowiadano mi o tym zdarzeniu. Tamtego dnia przypadek okazał się dla mnie łaskawy. Czasami wyprowadzano mnie na zewnątrz. Miałem mówić, że nazywam się Roberto Facchini, tak jak moja ukochana niania.