O papieżu Benedykcie mówiono i pisano po jego śmierci, że był „Mozartem teologii” (ks. J. Szymik), „doktorem Kościoła” (kard. G.L. Müller) i myślicielem, którego potomni porównywać będą ze świętymi: Tomaszem z Akwinu, Bonawenturą czy Johnem H. Newmanem (kard. Ch. Schönborn).
Na weryfikację tych ocen (zwłaszcza dwóch ostatnich) przyjdzie nam trochę poczekać, choć rzeczywiście trudno dziś nie doceniać intelektualnej płodności Josepha Ratzingera, jego erudycji i swobody, z jaką poruszał się po różnych dyscyplinach teologicznych (od biblistyki przez dogmatykę po teologię moralną i liturgikę), tak jakby nie przyjmował do wiadomości coraz węższej specjalizacji, do jakiej dąży ta dziedzina wiedzy.
Bez wątpienia był teologicznym gigantem. Niejedynym w II poł. XX i na początku wieku XXI, niemniej Kościół (zwłaszcza po jego wyborze na papieża, ale także już wcześniej, w czasie pontyfikatu Jana Pawła II) obdarzał go autorytetem tak wielkim, że ten niemiecki myśliciel zamiast inspirować rozwój teologii, nierzadko go raczej hamował.
Myślę tu zwłaszcza o piętnie, jakie odcisnął w czasie, gdy (przez blisko ćwierć wieku) sprawował funkcję prefekta Kongregacji Nauki Wiary.
Można oczywiście wskazywać jeszcze inne przyczyny, dzięki którym Ratzinger wejdzie (a przynajmniej może wejść) do historii Kościoła rzymskokatolickiego. Szczególne powody do wdzięczności mają dla niego – już jako papieża – zarówno tradycjonaliści i środowiska konserwatywne (m.in. za „uwolnienie” mszy trydenckiej i zdecydowane stanowisko zajęte w tzw. wojnie kultur), jak i katolicy otwarci na dialog (za porzucony, niestety, przez Kościół projekt zwany dziedzińcem pogan).
Wszystkie te osiągnięcia i inicjatywy bledną jednak w kontekście profetycznego gestu rezygnacji z urzędu papieża. Tą jedną decyzją Benedykt XVI wstrząsnął posadami Kościoła rzymskokatolickiego i zapewnił sobie trwałe miejsce w jego dziejach (nawet gdyby miały być one opisane na kilkunastu zaledwie stronach).
On sam był raczej dyskretny, jeśli chodzi o ujawnianie powodów, które skłoniły go do abdykacji. Jego oświadczenie z roku 2013 mówi jedynie o podeszłym wieku i siłach niewystarczających do dalszego kierowania Kościołem. W Ostatnich rozmowach, przeprowadzonych w 2016 r. przez Petera Seewalda, papież emeryt dość zdecydowanie wykluczył, by za jego decyzją kryło się poczucie zawodu, samotność czy brak wsparcia ze strony współpracowników.
Pomimo to wolno chyba pytać, czy ów brak „siły zarówno ciała, jak i ducha” nie był przez niego postrzegany w kontekście konieczności oczyszczenia Kościoła, coraz bardziej przypominającego stajnię Augiasza – i związanej z tym bezradności, jaką mógł wówczas odczuwać. Prawdopodobnie – zastanawia się watykanistka Elisabetta Piqué – „widział, jak jego poprzednikiem manipulowali jego najbliżsi współpracownicy. (…) Być może nie chciał powtórki z ostatnich lat pontyfikatu Jana Pawła II, [tego] że jakaś grupa zaczęłaby rządzić zamiast chorego papieża”.