W środku pachniało tak, jak powinno pachnieć w porządnym warzywniaku. Już sam ten zapach przenosił w czasie. Za ladą nie było nikogo. Przez chwilę w milczeniu wybierałem mandarynki. W końcu za sfatygowaną firanką coś się poruszyło, a potem rozległ się ten dźwięk. Ktoś wybierał stację, kręcąc gałką radia. Piski i przesterowania zlewały się z fragmentami audycji i piosenek. Wreszcie niewidzialna ręka zatrzymała się na wybranym punkcie skali, z charczącego nieco głośnika popłynęła klasyczna melodia. Chrząknięcie, ruch firanki, zakutana w kufajkę właścicielka spojrzała na mnie zdziwiona.
– To się pan przyczaił! – powiedziała z uśmiechem, a potem przeniosła wzrok na moje mandarynki. – Bardzo słodkie, skórka ładnie schodzi. Ale drogie jak cholera.
Nie chciałem stamtąd wychodzić, lecz nie za dobry jestem w takie rozmowy. W gruncie rzeczy trochę liczyłem, że wróci na zaplecze i znów pokręci gałką radia. Żeby mi się te mandarynki, zimny, pachnący ziemią warzywniak i ten dźwięk zlały w jedno i wlazły pod skórę.
– Bierze pan? – zapytała bez nuty zniecierpliwienia.
– Biorę.
Zapłaciłem i wyszedłem na zewnątrz. Miałem stanowczo za dużo mandarynek i poczucie, że wróciłem z dalekiej podróży.
Szedłem do domu okrężną drogą i zamyślony, skubałem owoce. Dźwięk radia snuł mi się gdzieś tam w środku głowy. Nie słyszałem go od tak dawna, że zapomniałem o jego istnieniu. Ale teraz wróciły mi niemal wszystkie związane z nim wspomnienia. Jak choćby to, kiedy pojechaliśmy całym zastępem do Puszczy Noteckiej na długi majowy weekend, żeby jak zwykle przejść ją całą z zachodu na wschód. Gdy tylko wysiedliśmy z pociągu, zaczęło lać. Schowaliśmy się w lesie, rozbiliśmy namioty z pałatek i włączyliśmy przenośne radyjko. Łukasz chwilę szukał na skali właściwej stacji, a potem z małego głośniczka rozległa się piosenka, jaką w tamtym czasie melodyjnie zapowiadali pogodę w Radiu Zet: „Bęęęęędzieeeeeee pa-aaaaa-daaać! Będzie zimnieeeeej!”. Spędziliśmy w namiotach dwa kolejne dni, kompulsywnie przejadając zapasy.
Jednak to nie przywołane wspomnienia tak mną zabełtały w warzywniaku. To raczej uświadomienie sobie, że nawet nie zauważyłem, jak ten konkretny dźwięk zupełnie zniknął z mojego życia. Nie żeby znowu miał on dla mnie jakieś fundamentalne znaczenie, ale coś mi tam robił. Był. „Dźwięki w pamięci są niczym oddechy, którymi mierzy się odległość do minionych światów. Jak długo słychać echo, jak długo wybrzmiewa głos, tak długo pamięć pozostaje żywa” – pisze Marcin Dymiter w swoich znakomitych Notatkach z terenu. Coś w tym jest. Zaraz też zacząłem się zastanawiać, jakich jeszcze dźwięków ubyło z mojego osobistego dźwiękowego pejzażu. Moje myśli od razu pobiegły najprostszymi, technologicznymi ścieżkami. Z takiej przecież pochodziło to doświadczenie z radiem. Stare odbiorniki tak już miały, że trzeba było pokręcić i prześlizgnąć się po wierzchołkach radiowych fal, by znaleźć to, czego się szukało. Podobna zmiana dokonała się w fotografii. Dźwięk lustra analogowego aparatu puentował proces poszukiwania kadru, tak jak stukot maszyny do pisania stanowił audialny ekwiwalent dość szczególnego rodzaju namysłu nad zdaniem, akapitem i całym tekstem, jaki ta maszyna wymuszała.