Najpierw wypada określić miejsce afektywne, z którego piszę ten tekst. Jestem 38-letnią cis-kobietą, mężatką. Pożyczając określenie od eseistki Olgi Drendy z Książki o miłości, identyfikuję się jako „osoboseksualna”, fascynują mnie różni ludzie niezależnie od ich płci. Kiedy kilka lat temu przed urzędniczką państwową obiecywałam, że będę się starać, aby moje małżeństwo było „szczęśliwe i trwałe”, nie zastanawiałam się zupełnie nad tym, na ile politycznie czy genderowo właściwy jest mój wybór. To był miłosny performance, a ja – jak zakochany, który mówi we Fragmentach dyskursu miłosnego Rolanda Barthes’a, byłam po prostu „wydana na pastwę swoich figur” (tłum. M. Bieńczyk). Kochałam i kocham. Ale co ja właściwie robię?
Dyskurs miłosny jest zarazem jedną z najbardziej idiomatycznych, sekretnych rzeczy, jakie ludzie robią sobie nawzajem, oraz najbardziej wszechobecnym spektaklem, jaki zna zachodnie społeczeństwo. Miłość jest oczywista i nieuchwytna jak patriarchat. Jak powiedziała słusznie Joanna Okuniewska w swoim podcaście Ja i moje przyjaciółki idiotki, wszyscy „dajemy się robić”. Jakie są dziś – po #metoo, w dobie kruszenia się heteronormy, w erze kryzysów ekonomicznych i katastrofy klimatycznej – nasze miłosne schematy? Roland Barthes napisał, że miłosna figura daje się wydzielić (niczym znak) i zapamiętać (niczym obraz albo opowieść) w tym, co doświadczone przeczytane, zobaczone, usłyszane. Kroki i gesty następują jedne po drugich, zarazem naturalne i sztuczne, niczym pozy tancerza podczas vogueingu.
Strike a pose! Co my właściwie robimy?
Figura 1. Domy z betonu
Jeszcze w połowie XX w. miłość w znaczeniu erosa, sentymentalnej emocji napędzającej relacje partnerskie, nie była dostępna dla większości polskiego społeczeństwa. Dopiero wraz z rozwojem klasy średniej i zwiększającej się dostępności dóbr materialnych relacje międzyludzkie zaczęły wykraczać z domeny instytucji i przechodzić do domeny usług. Chcesz miłości – proszę bardzo! W jakim stylu? Za ile? Okazało się, że skoro w liberalizmie jednostki mają sobie radzić same, to i związki mogą być bardziej spersonalizowane. Dosłownie i w przenośni można sobie teraz na to pozwolić.
Zanim jednak kapitalistyczny język uczuć znalazł rzesze odbiorców, o wiele bardziej popularny był nie tyle realizm socjalistyczny, co realizm życia codziennego – oparty na instynkcie przetrwania.
Miłość romantyczna w PRL stanowiła kaprys – nie można było sobie na nią pozwolić w kraju, który dopiero co zgruzowstał i gdzie romantyzm w rodzaju „czucia i wiary” szybciutko z ucieleśnionego obiektu uczuć został przepisany na pojęcie miłości ojczyzny, walki za „wolność naszą i waszą” oraz umierania w sprawie. Kochają się? To niech on trafi do obozu koncentracyjnego albo się powiesi, a ona niech zginie w kanałach albo pójdzie do zakonu. Kolumbowie. Rocznik 20, Kamienie na szaniec, Pożegnanie z Marią, Mała apokalipsa, poezja Grochowiaka, Wojaczka, Bursy, opowiadania Hłaski. Tu nie było miejsca na lekkość.