Karol Kleczka: Czy czuje Pan przynależność do jakiejś klasy społecznej?
Rafał Matyja: W PRL-u przy licznych okazjach należało wskazać na pochodzenie, nawet przy wyjeździe na kolonie. Mój ojciec był państwowym urzędnikiem, matka miała wykształcenie średnie, ale pracowała w wydawnictwie jako księgowa, dlatego też wpisywałem pochodzenie inteligenckie. Jeśli ktoś jest tak ankietowany od dziecka, szybko nabiera poczucia przynależności klasowej.
Czyli określanie takiej przynależności kojarzy się Panu z reliktem czasów PRL-u?
Nie, nie tylko. Ze względu na moje wykształcenie historyczne oraz zainteresowania uważam, że świadomość pochodzenia, domu rodzinnego, możliwości, jakie on stwarza, jest ogromnie ważna. Miałem przy tym zawsze poczucie – także w PRL-u – że klasa, do której należymy za sprawą rodziców, choć w olbrzymim stopniu kształtuje naszą wyobraźnię, nie jest fatum, można wydobyć się z jej ograniczeń. Dla mnie obok klasowego istotny był wątek, który określiłbym jako pokoleniowy. Uważam, że to są te dwie rzeczy, z których każdy się jakoś składa.
Co Pan przez to rozumie?
Zacząłem nabierać świadomości pokoleniowej gdzieś w stanie wojennym, w czasach licealnych. Mój ojciec był członkiem partii, więc bardzo interesowały mnie biogramy ludzi, którzy byli w podobnej sytuacji, a mimo to podjęli bunt. Począwszy od Adama Michnika po Konstantego Miodowicza. Długo miałem przekonanie, że też jestem kimś takim. Jednak potem zrozumiałem, że z grupą komandosów dzieli mnie nie tylko różnica pokoleniowa – czym innym jest być np. dzieckiem komunistów z okresu stalinowskiego o pochodzeniu żydowskim, a czym innym synem zwykłych ludzi partyjnych z późniejszego czasu.
A pokolenia w polityce to naprawdę ważna sprawa. Pracę magisterską poświęciłem młodej prawicy II RP i było dla mnie oczywiste, że dla tamtego pokolenia doświadczeniem absolutnie formującym myślenie okazała się wygrana z Armią Czerwoną w 1920 r.
Jeśli ktoś od dziecka wie, że pokonaliśmy „Ruskich” pod Warszawą, uważa, że jesteśmy mocarstwem średniej wielkości. Człowiek wtedy inaczej postrzega świat niż pokolenie wychowane po 1945 r. w kraju podbitym przez Rosję sowiecką, które widzi raczej, że na Zachodzie żyje się o niebo lepiej niż w peryferyjnym PRL-u.
Powrót do kwestii klasowej w ostatnich latach jest dla mnie czymś intrygującym. Mniej więcej 15 lat temu, gdy zaczynałem studia z filozofii, na zajęciach z filozofii politycznej poświęconych Marksowi dowiedziałem się, że dyskurs klasowy to przeżytek. O takim doświadczeniu pisze też m.in. Kacper Pobłocki w posłowiu do Chamstwa, gdy stwierdza, iż „albo uznawano, że klasy jako takie nie istnieją, albo że istnieje tylko klasa średnia”.