lament otwiera trzecią z nich, będącą swoistym komentarzem poety do różnych wydarzeń dziejących się współcześnie w świecie. Przyimek „zza”, użyty w tytule tej części, można zinterpretować w ten sposób, że oto wyłoniło się coś spoza zwyczajowego horyzontu, stanęło przed nami jako wyzwanie i domaga się naszej reakcji. Wszystko jedno, czy wiersz traktuje o wydarzeniach dziejących się daleko (peszmerga, Aung San Suu Kyi) czy tuż za naszą granicą albo wręcz na naszej granicy (jak lament), żadne z nich nie powinno pozostawić nas obojętnymi. To, co przyszło „zza”, niepokoi i zmusza nas do zajęcia stanowiska.
Używam w tym opisie liczby mnogiej nieprzypadkowo – choć sam poeta konsekwentnie jej unika. Trudno bowiem nie potraktować jego utworów jako wyzwania rzuconego własnej wspólnocie. Wskazuje na to szczególnie lament, odwołujący się do popularnej pieśni religijnej, śpiewanej w polskich kościołach podczas największych uroczystości. Boże, coś Polskę to hymn nad hymnami, pieśń o szczególnej sile, w różnych momentach historii integrująca ludzi wierzących i niewierzących. Co robi z nim poeta? Pozostawia z niego dwa pierwsze słowa i buduje na nich coś w rodzaju litanii, będącej jednocześnie opłakiwaniem, skargą i błaganiem. To urwane „Boże coś” brzmi jak wyrzut, skierowany zresztą w dwie strony – w stronę Boga i w stronę ludzkiej obojętności. I oczywiście ten drugi kierunek jest ważniejszy, choć wydaje się, że utwór powstał dla tego pierwszego.
Przyjrzyjmy się, co się dzieje w tym wierszu z językiem. „Boże coś Boże / Boże coś w Bogu
/ Boże coś przez Bug…” Od samego początku język się rozpada, zdania się zacinają, pękają, co chwilę potykamy się o jakieś miejsce, które albo nas niepokoi, albo stanowi zagadkę. Wiersz wypełnia się szczegółami, ale pozostaje mimo to enigmatyczny. Wiemy, że mowa
o ludziach koczujących w lasach na granicy białorusko-polskiej, usiłujących przedostać się „przez Bug”, odnajdowanych przez wolontariuszki i wolontariuszy w stanie skrajnego wyczerpania, a często hipotermii, przepychanych przez służby państwowe z jednej strony na drugą. To wszystko możemy sobie odtworzyć, dysponując wiedzą spoza wiersza; pojedyncze słowa i sformułowania („las”, „bagno”, „połóg”, „strzępy”, „pas”, „wniosek”, „azyl”, „strefa”, „ślad dziecka wyrwanego matce”, „drzewo i to co pod drzewem”) od razu uruchamiają wyobraźnię, podsuwając jej obrazy, które znamy z mediów.
Lecz w pewnym momencie wdziera się w ten ciąg sygnałów coś obcego, niezrozumiałego. „Boże coś ciało między dystychami” – cóż to właściwie znaczy? Jakby poeta usiłował przenieść naszą uwagę w inne miejsce. A to – „Boże coś próg coś Bóg paralaksa”? Te dwa momenty są dziwne, niepokojące. Jak je rozumieć? Może poeta chce nam zwrócić uwagę na to, że w samym akcie pisania jest coś niewygodnego, uwierającego. Nawet jeśli wymowa wiersza jest etycznie słuszna, to przecież jest on tylko wierszem, pisanym z oddalenia, z bezpiecznego dystansu. Można jednak ten gest zinterpretować inaczej: wiersz jest parafrazą wspomnianego hymnu, jego dekonstrukcją, wywróceniem na nice. Cóż z tego – tak można by odczytać pretensję poety – że mamy szlachetne pieśni, mówiące o wolności i spajające wspólnotę, skoro w zderzeniu z wyzwaniem takim jak opisane okazują się one nie inspiracją, lecz literaturą? I cóż z tego, że mamy piękne wyobrażenia na temat nas samych, wyrażające się w powiedzeniu (kiedyś chętniej, dziś pewnie mniej chętnie powtarzanym): „Gość w dom, Bóg w dom”, skoro nie umiemy sobie odpowiedzieć, co właściwie jesteśmy winni innym ludziom? Przywołane powiedzenie zamienia się w wierszu w bełkotliwe „coś próg coś Bóg”; zachowana zostaje paralelna konstrukcja, ale mówi ona już o czymś innym: o zmianie czy zakłóceniu optyki, w której „gość” przestaje być widoczny, a w związku z tym również „Bóg” nie ma dla siebie miejsca.