Opierałam się o stanowisko z automatem do kawy i czekałam na swoje zamówienie. Obok, jak to na stacji benzynowej, kręcili się ludzie, w tym mężczyzna, który wyraźnie czegoś szukał. Zerknął na mnie, w końcu chrząknął.
– Nie wie pani, gdzie tu są sól i cukier?
Akurat nie wiedziałam, ale bywam życzliwa. Rozejrzałam się i znalazłam saszetki w pojemniku, wskazałam. Skinął głową, odszedł gdzieś, po czym zaraz wrócił. Zatrzymał się przed ekspresem i się zadumał. Stał tak i stał, popatrzył na mnie przelotnie, aż w końcu zapytał czekającego w kolejce do kasy mężczyznę o to, jak działa ten automat.
Mógł to być przypadek. Mógł już nie chcieć nadużywać mojej życzliwości. Mógł też w myślach powiązać mnie – kobietę – z zaopatrzeniem spożywczym, a mężczyznę – z obsługą sprzętów. To się często zdarza: pytania o codzienność kieruje się do kobiet, pytania specjalistyczne – do mężczyzn.
W podstawówce to chyba nie było jeszcze tak wyraźne, lecz wspomnienia z liceum mam już dość ostre: moi koledzy naprawdę lubili powtarzać, że dziewczyny są głupie. Głupsze. Że dziewczyny to idiotki. Wznosili przy tym znacząco wzrok do nieba. Niektóre z nas wtedy chichotały, niektóre milczały, inne próbowały to podważać. Wtedy tego nie rozumiałam, z czasem dotarło do mnie, że to schemat, który się utrwala w trakcie socjalizacji. Mimo że teraz, kiedy jestem dorosła, mało kto wprost nazywa kobiety głupimi, to i tak na różne sposoby próbuje się podważać nasze kompetencje albo zwyczajnie nie dopuszcza się myśli, że jakieś możemy mieć.
Na którymś ze spotkań autorskich jeden z czytelników zarzucił mi, że popełniłam błąd faktograficzny, przywołując w tekście lata funkcjonowania pewnej fabryki. Zdziwiłam się trochę, bo pamiętałam, że to kilkakrotnie sprawdzałam. Powiedziałam, że potwierdziłam te daty w paru źródłach, również w KRSie. Wyciągnęłam telefon, przecież dziś sporo można zweryfikować w internecie. Znalazłam nawet te informacje ponownie, próbowałam je zaprezentować. Człowiek był niewzruszony. Kręcił głową i powtarzał, że nie mam racji, fundamentalnie się mylę, a on po prostu to wie.
Mężczyźni często dyskutują ze mną o kwestiach, w obszarze których posiadłam dość gruntowną wiedzę, i nic, że ich argumentacja sprowadza się zwykle do anegdot w rodzaju: kiedyś mojemu kuzynowi przytrafiło się to i to, oni wiedzą lepiej.
Czytaj także
Wciąż coś mówić
Najbardziej lubię tych, którzy zaznaczają: „Fundamentalnie nie ma pani racji, pisałem o tym wiele razy”. Albo: „Myli się pani, zachęcam do przeczytania mojego tekstu na ten temat”. Nie: „Uważam inaczej”, nie: „Mam inne zdanie”. Nie. Pan ma rację, pani się myli, kropka.
Absolutnie surrealistycznym doświadczeniem było, kiedy jeden z mężczyzn – nieproszony – pouczył mnie w internecie: żebym mogła zrozumieć pewne zjawisko, powinnam przeczytać książkę napisaną przez – niespodzianka – mężczyznę. Tymczasem autor powoływał się w niej na moje teksty i cytował moje opinie. Piętrowość tego rozumowania rzeczywiście mnie przerosła, lecz była klasycznym przykładem mansplainingu. To angielski zwrot, rozpowszechniła go Rebecca Solnit, autorka książki Mężczyźni objaśniają mi świat (Wydawnictwo Karakter). Zdarzały się różne, niekoniecznie szczęśliwe, próby przełożenia tego pojęcia na język polski: panjaśnienie, męsplikacja, tłumaczyzm. Mansplaining panoszy się wszędzie, zwłaszcza w mediach społecznościowych. To tam regularnie mężczyźni wyjaśniają mi moje własne teksty. Wskazują, jakie mogę pisać książki i w jakim tempie. W jakich sprawach zabierać głos. Mężczyźni objaśniają mi świat wytrawnie i ze swadą przekonani, że mogą. Świat ich do tego przygotowuje od dzieciństwa, podczas gdy dziewczęta uczy słuchania i potakiwania, ewentualnie zadawania pytań.