W 2009 r. warszawska Królikarnia zorganizowała wystawę prac Constantina Brâncuşiego. Pokazano na niej jednak nie rzeźby, lecz wykonane przez artystę fotografie rzeźb, własnej pracowni, a także kilka autoportretów. „Brâncuşi umiał portretować swoje rzeźby: ustawiał je na cokołach, odpowiednio oświetlał, chciałoby się wręcz rzec: pozował” – pisał wówczas Bogusław Deptuła. Do tej właśnie wystawy nawiązuje utwór, który pierwotnie pojawił się w tomie zatytułowanym Tuż-tuż (Wrocław 2012), a teraz przedrukowany został, wraz z całym tomem, w Astrostradzie z girlandami. Wierszach zebranych (Wrocław 2023) Julii Fiedorczuk.
Słusznie pisze w posłowiu do tego zbioru Anna Marchewka, że w przypadku takich edycji mamy do czynienia z czymś w rodzaju autoportretu, przejęcia kontroli nad własnym wizerunkiem.
Poetka jeszcze raz „ustawia” przed nami swoje wiersze, „pozuje” je, na nowo „oświetla” – nawet jeśli w nich samych niczego nie zmienia. Zestawiając utwory wczesne z późniejszymi, dostrzegamy konsekwencje i niekonsekwencje, przypływy i odpływy tematów, dojrzewanie i przemianę form. Paradoksalnie właśnie w tak kompletnym i obszernym zbiorze wiersze, choć oświetlają się wzajemnie, to równocześnie działają bardziej pojedynczo. „To, co do tej pory nikło w przerwach między wydawaniem kolejnych książek – pisze Marchewka – co zagłuszane było brzękiem współczesnego życia literackiego, w zbiorze przeoczyć jest trudniej”.
Wiersz Brâncuşi w Królikarni zwrócił moją uwagę już w pierwodruku. Wydał mi się wtedy wierszem znakomicie wyrażającym zasadnicze napięcia, jakie przebiegały przez twórczość Fiedorczuk (i – dodam z dzisiejszej perspektywy – nadal są dla tej twórczości fundamentalne). Ujmujące było to, że czynił to lekko, niemal bez wysiłku, posługując się zdaniami prostymi w konstrukcji i czytelnie narysowanymi obrazkami. Ujmujące było też jego afirmatywne przesłanie, jego „słoneczność”, w poezji dziś pisanej prawie nieobecna, a w każdym razie rzadko rodząca tak udane wiersze. Krótko mówiąc – Brâncuşi w Królikarni wydał mi się wierszem jasnym, w podwójnym, a może nawet potrójnym tego słowa znaczeniu.
Ponowna lektura tylko potwierdziła tamto wrażenie. Napięcie między tym, co w ruchu, i tym, co trwa; między chaotycznością i migotliwością wrażeń oraz potrzebą ich zatrzymania niejako wbrew ich dynamice; między „teraz” i „kiedyś”, „jest” i „było” lub „nie było”; między dojrzewaniem i starością, odczuwaną bardzo mocno jako perspektywa; między podziałem na „ludzkie” i „zwierzęce” i zniesieniem tego podziału – jeśli chcieć opisać poezję Fiedorczuk za pomocą antynomii, to trzeba by użyć takich lub podobnych zestawień. Dla każdego z tak opisanych napięć można w omawianym wierszu znaleźć odpowiednie przykłady. Oto mamy „kadr z balkonem”, który za chwilę okazuje się kadrem opustoszałym i w tym sensie źle ustawionym, niepotrzebnie zatrzymanym. Oto strzęp podsłuchanej rozmowy, której bohaterką jest dawno zmarła klacz; para staruszków, która o niej rozmawia, robi to w taki sposób, że właściwie można by się pomylić, czy chodzi o zwierzę czy o człowieka. Oto spotkanie ze starością opisane niczym spotkanie z rzeźbą, dziełem sztuki, dziwnym i stanowiącym wyzwanie; odsyłającym do czasu, który poetka może odnieść do siebie tylko pośrednio, bo przecież nie był on jej czasem – nie było jej wtedy na świecie. Oto wreszcie, w finale wiersza, cytat z Brâncuşiego, który odczytujemy jako wyraźną odautorską deklarację, chęć pogodzenia obu wymiarów życia – ruchliwości i osadzenia, drogi i miejsca.