Ta dziewczyna zaczęła pisać do mojego starszego syna. Znali się od przedszkola, ale po szóstej klasie trafili do różnych szkół. „Co tam?” – takie było jej typowe otwarcie; a następnie: „Co porabiasz?”. Czasem pisała i pisała, nadmuchując kolejne kolorowe balony z wiadomościami na ekranie telefonu mojego syna. Nie mogłem do końca ustalić, jak on się z tym czuł. Był mile połechtany, myślałem, i lekko zawstydzony; rozbawiony; zirytowany; być może sam niezdolny do tego, żeby uchwycić, co czuje. Przez ponad połowę jego życia ta dziewczyna była dla niego tylko źródłem mieszanki znudzenia, irytacji i obojętności, z jaką mali chłopcy traktują swoje koleżanki z klasy (i vice versa). Jednakowoż była ładna, a ich niedawne oddzielenie z pewnością rozproszyło część quasi-kazirodczego tabu, przez które dotąd byli dla siebie nieatrakcyjni.
Reakcja mojego syna na jej wiadomości była konsekwentna i niezmienna: gasił ją. „Nic”, odpisywał. „Jestem zajęty. Nie mogę teraz gadać, pa”. Wraz z żoną próbowaliśmy narzucić pewne ograniczenia na pisanie wiadomości przez internet jako nową praktykę, która pojawiła się w życiu naszej rodziny. Żadnego pisania, dopóki lekcje nie są odrobione; żadnego pisania podczas kolacji; żadnego pisania po godz. 21. Ale nawet kiedy według rodzinnego kodeksu mój syn mógł pisać zupełnie bez przeszkód, mówił koleżance, że nie może. Z innymi dziewczynami z jego klasy pisał swobodnie, jednak w tej konkretnej znajomości zauważał coś innego, jakieś ostrzegawcze zabarwienie romantyczne, co doprowadza mnie do sedna sprawy: w odpowiedzi na uwagę okazywaną mu przez atrakcyjną młodą kobietę mój syn systematycznie, a nawet, powiedziałbym, z pewnym oddaniem trzymał ją na dystans. Mroził ją. Łapał szybko za telefon, gdy ten tylko zawibrował; zauważał, że to ona; uśmiechał się, ewidentnie zadowolony, że do niego pisze; a potem wystukiwał: „muszę iść. narka”.
Zatem teraz obok tego wszystkiego – zasad świadomej zgody, imperatywu seksualnej wzajemności, fundamentalnej zasady równości – musiałem go nauczyć, jak nie być wobec dziewczyn kutasiarzem.
Od razu zauważyłem parę potencjalnych przeszkód na drodze do tego celu. Po pierwsze, żebym mógł dobrze wykonać tę robotę, przydałoby się, bym sam nie był kutasiarzem. I pragnę wierzyć, że jeśli chodzi o najważniejsze kobiety w moim życiu – żonę, córki, matkę – to przeważnie, i zazwyczaj (nawet jeśli nie zawsze) z właściwych powodów, jestem całkiem miłym facetem. Delikatnym, pomocnym, skłonnym do okazywania uczuć, wrażliwym, uważnym, lojalnym, uprzejmym itd. Ale nawet jeśli to prawda, nie jest to w żadnym stopniu moja zasługa; to wyłącznie kwestia długich lat treningu, warunkowania i niestrudzonych wysiłków ze strony kobiet – mojej matki, pierwszej żony oraz obecnej żony od 25 lat.
Spędziłem swoje najbardziej uważne, chłonne lata – od 11. do 17. roku życia – obserwując, jak moja mama, o zawsze silnej i niezachwianej ręce, próbowała nawigować przez zdradliwy archipelag mężczyzn. Pamiętam nawet, jak powiedziała mi z gulą w gardle, w trzecim dniu tygodniowego okresu milczenia i nieodebranych telefonów po jakiejś randce, którą z początku uważała za wyjątkowo udaną: „Obiecaj mi, że nigdy tego nie zrobisz swojej dziewczynie, jak już będziesz ją miał. Jak powiesz, że do niej zadzwonisz, to musisz do niej zadzwonić”.
Na pewno wywarło to na mnie duże wrażenie – w końcu nadal pamiętam tę rozmowę 40 lat później – lecz nie wydaje mi się, żeby któraś z moich pierwszych poważnych dziewczyn faktycznie skorzystała na tym napomnieniu mojej matki. Na osobności, prywatnie, wiedziałem, jak traktować je z dobrocią, czułością i hojnie okazywać uczucia; ale kiedy tylko byliśmy wśród ludzi, a gdy jesteś młodym mężczyzną, zawsze jesteś wśród ludzi, zawsze się oglądasz, słuchasz, jak publiczność i sędzia jednocześnie, porównujesz swoje zachowanie z ciągle układaną mentalną listą wzorcowych mężczyzn – byłem trochę kutasiarzem, nigdy nie byłem poważny, nigdy wyrozumiały, nigdy skłonny do przywiązania się do czegoś, co mogło mnie wplątać w powagę albo potrzebę wybaczenia. Widziałem ostatnio jeden z wczesnych odcinków M*A*S*H i ze zdziwieniem odkryłem, że postać Hawkeye’a Pierce’a – jednego z moich pierwszych wzorcowych mężczyzn, zaraz po moim ojcu i Groucho Marksie, z którymi łączył go jeden z podstawowych kutasiarskich zwyczajów w postaci obracania wszystkiego w żart – nie tylko był skończonym kutasiarzem właśnie, ale też oblechem, którego główną rozrywką (poza alkoholem) było uporczywe molestowanie seksualne współpracowniczek czy raczej, jak to się dość upiornie wtedy nazywało, „bycie bawidamkiem”. Moja matka odcierpiała swoje ze strony bawidamków.
Wyznaczyła jednak dla mnie pewien standard – dotrzymuj obietnic, bądź miły, pamiętaj o drobiazgach, dzwoń, kiedy mówiłeś, że to zrobisz – a ja dorosłem i ożeniłem się ze starszą ode mnie kobietą, która miała konkretne oczekiwania wobec tego, jak powinna oraz nie powinna być traktowana. To nie była już tylko kwestia dzwonienia, dotrzymywania obietnic i zachowywania odpowiednich form. Nawet bycie miłym, cokolwiek to oznacza, było niewystarczające. Miłość do dojrzałej kobiety, jak się okazało, wymagała pewnego fundamentalnego metafizycznego przewrotu, podobnego do przejścia od żydowskiego do chrześcijańskiego prawa: od zewnętrznego posłuszeństwa i zgodności z literą przykazań do kształtowania i podtrzymywania cnotliwej duszy. Oczekiwano ode mnie sięgnięcia poza siebie, poza kopułę własnej czaszki, wyobrażenia sobie życia, które toczy się wewnątrz głowy innej osoby – jej lęków, pragnień, potrzeb, sympatii i antypatii, tęsknot – a potem do wzięcia ich pod uwagę, zanim zacznę działać.
Aby stać się mężczyzną – prawdziwym mężczyzną, w jej oczach – musiałem spróbować wyobrazić sobie, jak to jest być kobietą. Zrobiłem, co mogłem.
Rozwiedliśmy się, a potem ożeniłem się znowu i urodziły się moje córki. I właśnie to trwające przedsięwzięcie ojcostwa córkom rzuciło największe wyzwanie mojemu bazowemu kutasiarstwu. W przypadku mojej żony ten proces był kształceniem ustawicznym, a początkowe przygody w wyobrażaniu sobie życia toczącego się w drugiej głowie sięgały daleko i głęboko, dalej i głębiej niż w przypadku jakiejkolwiek innej bliskiej mi osoby; nadal jednak moje porażki wobec niej – nieumyślne publiczne złośliwości, uporczywe seksistowskie założenia, złamane drobne, ale istotne obietnice – nie wzbudzały we mnie takiego ciągłego lęku przed katastrofą jak podobne błędy wobec moich dziewcząt.
Wiem, że kiedy mężczyźni zostają wezwani do potępienia molestowania seksualnego i kultury gwałtu, często poprzedzają swoją deklarację frazami takimi jak „jako ojciec córki…” albo „ponieważ troszczę się o swoje córki…”. Zdaje się stać za tym założenie, że o ile, oraz dopóki, mężczyzna nie ma córki, pozostaje niezdolny do wykrzesania z siebie empatii potrzebnej do przyznania kobietom pełnego statusu istot ludzkich, których prawa i nietykalność mają być szanowane. Nie chodzi mi o to, lecz w zasadzie o coś niemal odwrotnego: przez większość swojego życia, początkowo nieregularnie, a od 24. roku życia właściwie ciągle, pracowałem nad wmyślaniem się w umysły i sytuacje kobiet w moim życiu. Ale dopiero odkąd mam córki, stałem się w pełni świadomy – i przerażony zarazem – tym, jaką krzywdę jestem w stanie sam wyrządzić przez swoje utajone kutasiarstwo. Pamiętam, jak kiedyś zabrałem starszą córkę do fryzjera. Kiedy wstała z fotela z nowym asymetrycznym bobem (nieco odważną fryzurą jak na 14-latkę) i powiedziała „tato?”, oczekując mojej reakcji i chcąc wiedzieć, czy wygląda według mnie ładnie, ja – cóż, sam nie wiem, co się stało. Czytałem czasopismo, jakaś przypadkowa myśl plątała mi się po głowie, podniosłem wzrok, moja twarz musiała być bez wyrazu, nie widziałem niczego nowego, niczego specjalnego, umysł miałem gdzieś daleko od miejsca, w którym powinien być w tamtym momencie. „Chciałaś czegoś?” I na chwilę jej oczy zrobiły się wielkie ze strachu i zwątpienia.
Co za kutasiarz!
„Pięknie” – powiedziałem jej, jednak wiedziałem, że jest już za późno: zrobiło się w niej pęknięcie, cieniutkie jak włos, ale jak każde pęknięcie nie do naprawienia. Byłem zaszokowany własną bezmyślnością, zawstydzony nią, przede wszystkim zaś poczułem grozę. Groza to jedyna właściwa reakcja, kiedy uświadamiasz sobie całą swoją moc złamania drugiej osoby.
Żeby być feministą jako mężczyzna, nie wystarczy, że uświadomisz sobie przemoc stojącą za władzą odziedziczoną w momencie urodzenia, wraz ze wszystkimi zakorzenionymi strukturami, od języka przez tradycję po religię, które zostały ustanowione po to, żeby pomóc ci tę władzę utrzymać. Żeby być feministą – definiowanym najprościej, tak by nawet 11-letni chłopiec to zrozumiał, jako zwolennik radykalnego poglądu, że kobiety to istoty ludzkie – musisz wyrzec się dziedzictwa przemocy i stawić opór tym nieustępliwym strukturom władzy. Ale nawet to nie wystarczy.
Nawet mimo wykonywania tej ciężkiej pracy wyrzekania się i oporu dalej będziesz miał swój przywilej, który będzie przypisywał twojej pracy większą wartość, poświęcał twoim słowom więcej czasu i uwagi i generalnie pozwalał ci być dowolnie wielkim kutasiarzem, kiedykolwiek i gdziekolwiek będziesz miał na to ochotę.
Jedyną nadzieją przeciwko temu jest empatia, a żeby osiągnąć empatię, musisz wezwać najdonioślejszą rzecz ze swojego ludzkiego dziedzictwa, silniejszą niż przemoc, zdolną do przekroczenia najgłębiej zakorzenionych hierarchii jednym skokiem. Żeby poczuć właściwą grozę wobec swojej mocy złamania kogoś, musisz użyć swojej wyobraźni.
„Czemu zawsze ją tak spławiasz?” – zapytałem syna, kiedy po raz kolejny zobaczyłem, jak odgrywa się ich esemesowy rytuał. Zauważyłem, że to pytanie zbiło go z tropu. Nie wiedział, jak odpowiedzieć; pewnie nawet nie wiedział, czy na to pytanie jest jakaś odpowiedź.
„To pewnie rani jej uczucia – zasugerowałem. – Jeśli się nad tym zastanowić”.
Mój syn niechętnie przyznał, że istnieje taka możliwość.
„Wiem, że nie chcesz tego robić – powiedziałem. – Jesteście przyjaciółmi. Słodka z niej dziewczyna”.
„No, nie wiem” – powiedział mój syn.
Niedługo później, jak przypuszczam, do dziewczyny to dotarło. Nigdy się nie spotkali, przestała pisać i nie pamiętam, żebym kiedykolwiek znowu o niej słyszał, aż pewnego razu, kiedy mój syn był pod koniec szkoły średniej, jej imię pojawiło się w rozmowie. Powiedział, że stracili całkowicie kontakt dawno temu, ale usłyszał ostatnio pocztą pantoflową między liceami w Berkeley i Oakland, że mocno się stoczyła: alkohol, narkotyki, ryzykowne zachowania. Syn kręcił głową i wyrażał jakiś ogólny żal, lecz nie usłyszałem w jego tonie niczego, co uznałbym za wystarczające współczucie czy empatię.
Czytaj także
Krucha płeć
„To pewnie dlatego, że nigdy jej nie odpisywałeś” – powiedziałem z kamienną twarzą i z tonem poważnego wyrzutu. To była klasyczna kutasiarska zagrywka.
Widziałem, jak robi w głowie emocjonalne obliczenia i szacuje prawdopodobieństwo efektu motyla, który mogła wywołać jego nieczułość lata temu. Jego twarz zrobiła się bardzo poważna, a oczy otwarły się szeroko. Przez chwilę wyglądał, jakby poczuł odpowiednią grozę. „Może tak być” – powiedział, a ja zobaczyłem, że w nim też spowodowałem cieniutkie pęknięcie. Ale to było w porządku. Czasem pęknięcie to właśnie to, czego potrzeba, żeby wpuścić promyk światła.
Tłumaczyła Klara Sterczewska
Fragment Against Dickitude pochodzi ze zbioru esejów Michaela Chabona Pops. Fatherhood in Pieces Copyright © 2018 by Michael Chabon