Już sam widok czarnej flagi albo skrzyni pełnej skarbów uruchamia pirackie imaginarium. Zamieszkuje je postać podejrzana, trochę na marginesie, a bardziej niż trochę przez popkulturę ugłaskana. Obrazy przychodzą same: podchmielony Jack Sparrow z kreskami na linii wodnej oka, Długi John Silver z zieloną arą na ramieniu i złowrogi Hook nienawidzący dzieci, a w szczególności Piotrusia Pana. Są i znane z wieczorynki Podróże Kapitana Klipera czy Kapitan Nemo Juliusza Verne’a, znany także pod polskim rodowodem i kojarzony z ejtisowymi syntezatorami. Jednak stereotypowy pirat prędzej użyłby klawikordu do zaśpiewania Twojej Lorelei. Na tawerniane koncerty zabierałby prócz muszkietu dobrze naostrzony kordelas. W trakcie gry widownia obserwowałaby jego upierścienione dłonie i bicepsy pełne prochowych tatuaży, ten ryczałby rytmicznie: „Arrr!”, kładąc na zdarte gardło balsam z grogu.
W tym imaginarium nie ma pirata, który zdobiony galeon zamienił na kuter z psującym się silnikiem. Który ma czarną skórę, a zamiast szabelki dzierży granatnik. Który łupi wycieczkowce i kontenerowce. Tego pirata, któremu odebrano możliwość pracy w roli rybaka, likwidują snajperzy z oddziału Navy SEALs. Jest 2009 r., wszystko dzieje się w odległości 240 mil morskich od północno-wschodniego brzegu Afryki. To pierwszy raz od ponad 200 lat, gdy amerykański statek porywają piraci. Ta historia zostanie zaadaptowana na film. W rolę osaczonego kapitana z kontenerowca „Maersk Alabama” wcieli się Tom Hanks. Produkcja Kapitana Phillipsa zobrazuje konflikt Zachodu z piratami somalijskimi, którym wcześniej odebrano możliwość utrzymywania się z ryb.
Pierwszego pirata, tego z klawikordem i papugą na ramieniu, lubimy. Ten drugi nas przeraża, choć jego praca jest często jedyną szansą na przeżycie całych wiosek.
Obydwaj wzięli się z podobnej utopii. Piraci to ludzie, którzy stanęli na skraju; należący do społeczeństw doprowadzonych do ostateczności. Które na przemoc odpowiadają przemocą, bo dla nich, postawionych pod murem, liczy się już tylko wolność, godność osobista i zarobienie za wszelką cenę. Tymczasem w powszechnym obiegu piraci to raczej ich przyjazne karykatury. Słodkie Robin Hoody, nie brutalni złodzieje. Królowie kolonii, nie scammerzy. Popkultura wchłonęła taki wizerunek z jakiegoś konkretnego powodu, a historie o piratach fascynowały od wieków. Niektórzy naukowcy sądzą nawet, że to one zainspirowały rewolucję francuską i amerykańską. Pomogły przetrwać amerykańskim koloniom i zaprowadzić demokrację. „Czarnobrody” (Edward Teach), zdaniem Jasona Acosty z University of Florida, powinien być traktowany dziś tak samo jak Benjamin Franklin – jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Pirackie, transhistoryczne legendy przetrwały i mają moc, ponieważ ucieleśniają wizję ludzkiej wolności. Pod koniec XVII w. były też alternatywą dla myśli, które powstawały na salonach. Piraci mogli rozjaśniać świadomość, wytyczać nowe ścieżki. Bo w pirackich opowieściach zapisano nie tylko przygody, ale też wizję przyszłości. Oświecenie to epoka intelektualnej syntezy Anglii i Francji, by utrzymać własne państwa w obliczu zmian. Zmian, które zapoczątkowały chwilę wcześniej Wielkie Odkrycia i które z europejskich państw zrobiły imperialne mocarstwa panujące na całym globie. Do tego był potrzebny nowy koncept i nowy ład polityczny. Dlatego to, co piraci zbudowali na Madagaskarze pod koniec XVII w., było na ustach całej Europy. O konsekwencjach pirackiej utopii na małej, odizolowanej od Starego Kontynentu wyspie pisze antropolog David Graeber. Jego eksperyment myślowy można odnaleźć w nieprzetłumaczonej na język polski książce Pirate Enlightenment, or the Real Libertalia (Pirackie Oświecenie lub prawdziwa Libertalia).