Jeśli po takim dictum potomek nadal nie przejawia zainteresowania lekturą, należy odstawić książkę na niedostępną półkę, dając się uprzednio przyłapać z rumieńcem podczas pokątnego jej przeglądania. Gwarantuję, że w ciągu co najwyżej 24 godzin dziecko po książkę sięgnie i zacznie ją czytać.
Oczywiście nie chodzi o to, by bezrefleksyjnie zachęcać nasze potomstwo do lektur rzeczywiście niedostosowanych do jego możliwości poznawczych. Zdarza się przecież, że młoda osoba weźmie sobie z półki tom, z czytania którego nic poza zniechęceniem nie wyniknie. Pamiętam, jak kiedyś w krańcowym znudzeniu, mając 12 lat, sięgnęłam po Madame Bovary. Do dzisiaj mam w sobie trudny do zwalczenia opór wobec tego arcydzieła, które w mojej recepcji pewnie już na zawsze pozostanie historią o pani, której zupełnie nie wiadomo, o co w życiu szło ani po co się tak męczyła.
Całkowicie inaczej było z książką, której naprawdę zabronili mi czytać. Dwa nie najładniej wydane tomy (niebieski i różowy) stały się dla mnie mrocznym przedmiotem wczesnonastoletniego pożądania i wiele byłam w stanie uczynić, żeby zajrzeć między okładki tej brawurowej autobiograficznej opowieści o dwóch wyjątkowych dziewczynkach (a potem kobietach), żyjących nie tylko w wyjątkowym domu, ale i w przeraźliwie ciekawych czasach.
Gdybym miała naprawdę opisać, jak wielki wpływ powieść Maria i Magdalena Magdaleny Samozwaniec wywarła na całe moje życie, nie starczyłoby wielkich ksiąg. Skupię się tu więc na kilku głównych wątkach (małpio zresztą szczęśliwa, że mogę chociaż na chwilkę wrócić do krainy dzieciństwa).
Najważniejsza była dla mnie w tej książce wielka miłość, która pojawia się właściwie na każdej stronie. Można kochać i pisać o miłości bez popadania w sentymentalizm. Zresztą przecież autorka, Magdalena Samozwaniec, z domu Kossak, po mężach różnie, jest nie przez przypadek uważana za jedną z najbardziej złośliwych Polek w historii. Madzine cięte riposty oraz przekomiczne felietony nie pozostawiają złudzeń. Nic więc dziwnego, że i o miłości potrafiła pisać z dystansem, jaki jednak nie maskował głębi i mocy uczucia. Samozwaniec najwięcej pisze o swojej siostrze Lilce (Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej) – wokół ich relacji będzie się zresztą toczyła cała opowieść. Drugi na liście jest ojciec, malarz Wojciech Kossak – bez żadnych zahamowań rozpieszczający ukochane córki. Tata marzenie, na którym zawsze można polegać, któremu zawsze można zaufać, całkowicie niezawodny. Oczywiście z perspektywy córek pewnie było to widać bardziej niż z perspektywy żony, bo usposobienie miał pan Wojciech podobno wybitnie romansowe. Zresztą mama dziewczynek, Maria z Kisielnickich Kossakowa, częściej występuje jako anioł grozy, który karzącym mieczem wymierza sprawiedliwość za przewinienia i myśli nieczyste. Jednak to właśnie swojej mamie córki zawdzięczały ambicje artystyczne. „Kossakówka” była domem pełnym ciepłych i dobrych uczuć: żartów dziadka Juliusza Kossaka, wspaniałych ciotek, imponujących babek oraz przystojnych kuzynów. I co dla mnie bardzo ważne, zwierząt, wśród których są nie tylko konie i psy, ale i ptaszki, japońskie myszki i wiewiórki. Z miłości do zwierząt mała jeszcze Lilka przestała jeść mięso i twardo się tego trzymała.