fbpx
Ilustracja: Paweł Ponichtera
Karolina Wątroba lipiec 2024

Marzenie o erudycji, czyli o czytaniu „Czarodziejskiej Góry”

Moją pierwszą lekturę Czarodziejskiej góry zdominowało marzenie o czytelniczce, jaką mogłabym się stać, jeśli tylko przyłożę się do studiów – lepszą niż nastoletnia Sontag, niż młody Fuentes! Czytanie Manna pobudzało mój apetyt na erudycję. Dopiero po czasie zrozumiałam, że nie jest to powieść zarezerwowana dla nobliwych profesorów literatury

Artykuł z numeru

Prawo do wytchnienia

Czytaj także

Arkadiusz Żychliński

Czas (na) Sebalda

Czytelniku, mam problem – jestem zadurzona w powieści, przez którą myślę o sobie źle. Powieścią tą jest Czarodziejska góra Thomasa Manna, a problem, do którego się przyznałam, wydaje się stosunkowo częsty. Coś o tym wiem, ponieważ poświęciłam ostatnich kilka lat na badanie innych czytelników i czytelniczek, którzy się z nim zmagali.

Oto ujęcie Susan Sontag, wspomnienie jej pierwszego zetknięcia z Thomasem Mannem: „Wszystko, co otacza moje spotkanie z nim, ma kolor wstydu”. Czytała Czarodziejską górę w latach 40. XX w., jako nastolatka, i lektura ją porwała, ale również onieśmieliła. Sontag odkryła wkrótce potem, że zbiegły z nazistowskich Niemiec Mann mieszkał w jej okolicy, w Pacific Palisades, odosobnionej dzielnicy Los Angeles na wybrzeżu oceanu. Wraz z przyjacielem zdobyła zaproszenie do odwiedzin – właśnie to spotkanie opisała w powyższym cytacie.

Można odnieść wrażenie, że wspomnienie tamtego wydarzenia przerodziło się w mikrogatunek literacki – sprawozdanie z wywołanego zetknięciem z pisarstwem Thomasa Manna napadu intelektualnego syndromu oszusta. Carlos Fuentes przywołuje doświadczenie Sontag, analizując swoje spotkanie ze zbliżającym się już do kresu życia Mannem w Szwajcarii: „Byłem pełen ciekawości, pełen impertynencji. Czy ośmielę się podejść do Thomasa Manna – ja, 21-letni student z Meksyku, wprawdzie nieźle oczytany, ale z nieokrzesaniem kogoś, kto wciąż nie ma pojęcia o tym, jak należy się poruszać na wyżynach społecznych i intelektualnych? W tekście, który zapadł mi w pamięć, Susan Sontag wspomina, jak, jeszcze młodsza wówczas niż ja, znalazła się w sanktuarium domostwa Thomasa Manna w Los Angeles w latach 40. i prawie nic podczas tej wizyty nie powiedziała, sporo za to zaobserwowała. Ja nie powiedziałem zupełnie nic, lecz, tak jak Sontag, sporo zaobserwowałem”.

Bilet do lepszego świata

Pierwszy raz przeczytałam Czarodziejską górę latem przed rozpoczęciem studiów. Pochłonęłam dwa grube tomy w raptem kilka dni – łapczywie, w pokaźnych porcjach, tak jak pacjenci opisanego przez Manna szwajcarskiego sanatorium pochłaniali podawane im pięć razy dziennie obfite posiłki.

Zanim jednak sięgnęłam po powieść, miałam już ukształtowany na nią pogląd, częściowo tylko świadomy. Wiedziałam, że Czarodziejska góra to jedna z tych opasłych powieści, w których niewiele się dzieje – młody Niemiec, inżynier, wybiera się w odwiedziny do kuzyna, kuracjusza położonego w Alpach szwajcarskich sanatorium dla gruźlików, i spędza tam aż siedem lat, do wybuchu I wojny światowej, długi czas, wypełniony w dużej mierze wypoczynkiem, odrobinę miłością i całym mnóstwem podniosłych myśli.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się