fbpx
□Katarzyna Kozyra, Olimpia, 1996. Muzeum Narodowe w Krakowie fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Katarzyna Kozyra, Olimpia, 1996. Muzeum Narodowe w Krakowie fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Joanna Tracz październik 2024

Podróż do kraju choroby. Kanceroesej

Jeśli będziemy milczeć, w ciszy i pokorze znosić chorobę oraz jej skutki, uznamy, że właściwie nic wielkiego się nie stało. Nie ochronimy nie tylko siebie, ale też nikogo obok siebie.

Artykuł z numeru

Historie, z których się składasz

Czytaj także

Audre Lorde fot. Robert Alexander / Getty

Iwona Boruszkowska, Weronika Kułacz

Nadać formę bólowi

Choroba jest wpisana w ludzkie życie immanentnie, a zdrowotne komplikacje grożą nam od samego początku. Mimo to wciąż, usilnie, traktujemy zdrowie jako stan domyślny. W chorobie jesteśmy tylko przejazdem, zanim „wrócimy do zdrowia”, „wyzdrowiejemy”, „wyjdziemy z choroby”. Jeśli ta przymusowa turystyka zdrowego do kraju choroby już się wydarzy, to dokładamy starań, by nie trwała zbyt długo. Perspektywa jest w chorowaniu bardzo ważna – najlepiej jeśli choroba nie pozostawia śladów, pozwala o sobie szybko zapomnieć i nie powoduje zbyt wielu komplikacji w naszej codzienności. Ale co wtedy, gdy choroba w nas zamieszka, co więcej, zmusi do tego, żebyśmy i my zamieszkali w świecie w choroby? Na dłużej, na lata, a może nawet do końca życia? I jeśli jest to rak?

Poczekalnia

„Ma pani raka” – te słowa każdego dnia słyszą setki kobiet w Polsce. Ja usłyszałam je w październiku zeszłego roku. Na onkologię przyszłam tylko na chwilę, potwierdzić, że wszystko jest OK. Badałam się co roku, nie miałam historii choroby w rodzinie, mój guz wyglądał niegroźnie. Niestety, musiałam zostać na dłużej. I nawet jeśli początkowo przychodzi się tu z przeświadczeniem, że to tylko krótkie odwiedziny, to poczekalnia na onkologii od razu daje lekcję pokory. Godzinami czeka się na wezwanie. W tym czasie trudno ich nie zauważyć, są wszędzie. Gdziekolwiek spojrzysz, one – kobiety. W każdym wieku, w każdym rozmiarze, wysokie i niskie, schorowane i pełne energii, eleganckie i w dresie, w nienagannym makijażu i bez, same, z książką, z telefonem, z matką, z mężem, z córkami, synami, przyjaciółkami. To uderza najpierw: nie ma żadnej selekcji, rak bierze wszystko. Wiele z tych kobiet pewnie nie spotkałoby się nigdzie indziej. A poczekalnia przyjmuje każdą i na różnych etapach podróży. Da się rozpoznać te, które nie znają jeszcze zasad i są tu po raz pierwszy, te, które już orientują się w korytarzach, i te na najwyższym stopniu wtajemniczenia. Ostatnie z nich mają specjalne atrybuty: łyse głowy, chusty, dreny, opatrunki. I to one najczęściej się znają, siadają razem i rozmawiają ściszonym głosem, głaszczą po przedramionach, uśmiechają do siebie. „Aha, czyli da się zachować pogodę ducha nawet potem, to dobrze” – myślę i czekam dalej. Czekamy dalej.

Zanim jednak usiądzie się z numerkiem na krześle w poczekalni, też trzeba swoje odczekać.

Ja swój – schowany tuż pod sutkiem – guz znajduję sama w styczniu. Żeby przyjrzeć się sprawie dokładniej, umawiam się na badanie USG. Lekarka potwierdza zmianę i wysyła do szpitala na dalsze diagnozowanie ze wskazaniem: łagodna dysplazja piersi. Pierwszą wizytę w Breast Unit wyznaczono mi dopiero na sierpień, bo moja zmiana wygląda na taką, która może poczekać. Myślę o tym, żeby przyspieszyć sprawę i iść na biopsję prywatnie, ale w końcu sama siebie przekonuję, że lepiej w szpitalu, że to najpewniej łagodna zmiana, tak jak mówią. Na sierpniowej wizycie ponownie robią mi USG, mój guz nadal nie wydaje się złośliwy, na biopsję czekam do października. Dwa tygodnie po biopsji dowiaduję się, że mam raka.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się