fbpx
Ireneusz Kania (fot. Adam Walanus)
Ireneusz Kania (fot. Adam Walanus)
Jerzy Illg

Gość z innej planety

Jednym z cudownych zdarzeń, z powodu których mam się za życiowego szczęściarza, jest fakt, iż miałem zaszczyt cieszyć się przyjaźnią twórców, co do których byłem absolutnie pewny, że nie mają odpowiedników wśród istot zaludniających naszą planetę. Jednym  z nich, wyraźnie niemieszczącym się w paradygmacie zwykłych śmiertelnych, był Ireneusz Kania.

Trwają dyskusje, czy znał 28 języków czy też 23. Tłumaczył bodaj z 18, w tym z sanskrytu, tybetańskiego i pali, o banalnych wszystkich językach europejskich nie wspominając. Pamiętam osłupienie Roberto Calasso, szefa elitarnego wydawnictwa Adelphi w Mediolanie, gdy zobaczył listę autorów tłumaczonych przez Kanię, kręcił głową z niedowierzaniem: „Przecież to są wszystko moi autorzy: Eliade, Cioran, Kerényi, Graves, ale ja do każdego z nich potrzebuję osobnego tłumacza – a ten facet robi to sam!”. Najbardziej niesamowita była rozbrajająca szczerość i prostota, z jaką Irek mówił, że tego akurat języka nauczył się w miesiąc, tamtego, bo chciał w oryginale przeczytać Boską komedię – z równą łatwością kto inny mógłby przejrzeć gazetę i miałoby się wrażenie, że zajmuje mu to mniej więcej tyle samo czasu.

Jak nikt inny

Nie pamiętam dokładnie okoliczności, w jakich się poznaliśmy – zapewne przy okazji jego odwiedzin w redakcji, gdzie zwykł wpadać bez uprzedzenia – ale doskonale pamiętam wspólną przygodę, jaką było wydawanie w Znaku pomnikowej serii „Mity. Obrazy. Symbole”. Był to autorski projekt Ireneusza Kani. Jako jej redaktor proponował kolejne tytuły, niektóre sam tłumaczył (np. Potęgę mitu Josepha Campbella). W serii opublikowaliśmy ponad 20 tytułów, w tym dzieła takich klasyków, jak: Mircea Eliade, Gerschom Scholem, C.S. Lewis, Jean-Paul Roux, Manfred Lurker, Umberto Eco, Roberto Calasso (Zaślubiny Kadmosa z Harmonią, ze wstępem Josifa Brodskiego). Z polskich książek Góry niewzruszone Jacka Woźniakowskiego i Pustelnicy i demony Ryszarda Przybylskiego. Irek bardzo był z tej serii dumny i rzeczywiście ten flagowy okręt Znaku stanowi jedno z najpiękniejszych i najambitniejszych dokonań edytorskich naszego wydawnictwa.

Przedmiotem dumy Irka była także klasyczna pozycja Giuseppe Tucciego Mandala wydana z jego rekomendacji w Znaku w roku 2002. Do kogóż innego jak nie do tego znawcy buddyzmu mogliśmy się zwrócić z prośbą o przetłumaczenie do serii „Teologia Żywa” Aspektów buddyzmu kard. Henriego de Lubaca? Z kolei do Dziennika azjatyckiego Thomasa Mertona Ireneusz Kania opracował przypisy oraz słownik terminów i pojęć.

Tłumaczenie z hiszpańskiego Słownika symboli Cirlota dało początek ponad 20 lat trwającej grze, jaką prowadziłem z Irkiem przy każdej okazji. Zaczęło się od tego, że wyznał  mimochodem, iż musiał w tym słynnym słowniku poprawić ponad 100 merytorycznych błędów różnego kalibru, od marginalnych po fundamentalne (na marginesie można tu zaznaczyć, że w Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk, którym od razu po lekturze wróżył Nobla, znalazł jedynie trzy błędy, w tym dwa dotyczące nazw miejscowych). Gdy opowiedziałem o tym poecie i tłumaczowi Ablowi Murcii Soriano, pobladł, szepcząc: „Przecież Cirlot to jest biblia!”. Po takim wyznaniu naszego geniusza zacząłem go indagować: „Irku kochany, wszystkie te wielkie europejskie słowniki symboli: Cirlota, Chevaliera, Biedermanna, firmowane przez prestiżowe wydawnictwa jak Knaur czy Penguin, są dziełami niejako z drugiej ręki. Przecież jeśli chodzi o źródła, symbole czy święte księgi Wschodu, autorzy tych słowników posługują się przekładami niemieckimi, angielskimi, francuskimi – ty zaś sięgałbyś wprost do sanskrytu i pali, tybetańskiego i chińskiego, do hebrajskiego czy greki. Nikt inny na świecie nie potrafiłby stworzyć takiego słownika. I sprzedalibyśmy go na cały świat!”. Irek zignorował moje podniecenie, wyznając, że nie jest tym zainteresowany. Argument, że mielibyśmy – i on, i wydawnictwo – złote klamki, nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Do propozycji moich powracałem latami, z podobnym skutkiem. Irka właśnie pociągało tłumaczenie kanonu palijskiego, Suttanipāty. Zbioru nauk buddyzmu pierwotnego czy kolejnego dzieła Ciorana. Pomysł, żeby stworzyć mały zespół, którym by kierował i który wyręczałby go np. w kwerendach bibliotecznych, też nie spotkał się z aprobatą. Był człowiekiem prawdziwie wolnym. Nie potrzebował sławy, jaką przyniósłby mu taki słownik, nie robiły na nim wrażenia honoraria, zaliczki i procenty, którymi – znając jego pełen dezynwoltury stosunek do pieniądza – nawet nie usiłowałem go mamić. W desperacji sięgnąłem po argumenty na pograniczu szantażu: „Irku, jeżeli naprawdę mnie kochasz, zrobisz to dla mnie – obiecałem sobie, że nie przejdę na emeryturę bez wydania twojego słownika – wszystko jedno: symboli, mitów, archetypów, toposów. Możesz zrobić, jaki zechcesz”. „Kocham cię – odpowiadał – ale w najbliższym czasie słownika tego nie zrobię, bo teraz pochłania mnie Muttāvali. Księga wypisów starobuddyjskich”. „No właśnie – tu molestowanie przybrało postać bardziej wyrafinowaną – Irku, wszak nam obu bliski jest buddyzm, prawda?”. „Prawda”. „A co jest istotą buddyzmu? Współczucie dla wszystkich żywych istot cierpiących z powodu swej ignorancji. Możesz tutaj zgromadzić dużo dobrej karmy, oświecając pogrążonych w niewiedzy”. „Słuchaj, do tego każdy musi dojść sam. Nie można tego zrobić za nikogo”. Przekomarzaliśmy się w ten sposób latami, właściwie do niemal ostatnich spotkań w saloniku w Austerii, gdzie regularnie co poniedziałek bywał z żoną Marią, zwaną przezeń Maricą.

Po drodze mieliśmy rozmaite przygody wydawnicze. Kiedy odwiedziłem go pewnego dnia, Irek wyjął z szafki obszerny maszynopis. „Przetłumaczyłem dla własnej przyjemności Greka Zorbę. Nie byłem w stanie czytać od lat wznawianego przez Muzę przekładu Nikosa Chadzinikolau. Denerwowało mnie, że tłumacz nic z tego dzieła nie zrozumiał. Grek Zorba to dzieło filozoficzne, ważną rolę odgrywa w nim nietzscheanizm, bergsonizm, buddyzm – a ten, kiedy czegoś nie rozumiał, opuszczał całe fragmenty albo coś dopisywał. Poza tym jako człowiek, który dotarł do Polski po wojnie wraz z falą greckich imigrantów, w większości komunistów, ocenzurował tę książkę – opuścił trzy strony, gdzie Zorba opowiada o okrucieństwach rewolucji, jaką przeżył w Rosji. Tak mnie to złościło, że przełożyłem to dla siebie con amore”. „Irku, ależ ja od razu to tłumaczenie od ciebie kupuję – wydamy to w Znaku”. Poniosło mnie trochę, bo kiedy zwróciliśmy się do właścicieli praw, Nikos Kazantzakis Estate, odpowiedzieli, że prawa do Greka Zorby ma w Polsce Wydawnictwo Muza. Okazało się, że licencja Muzy wygasa za dwa lata. Kupiliśmy zatem tłumaczenie Irka, zapłaciliśmy za prawa, kiedy było już to możliwe, i wydaliśmy arcydzieło Kazantzakisa.

Przypomniałem sobie opowieści Irka o ukochanej Krecie, gdzie zdarzało mu się w górach przysiąść w rowie z pasterzami i wdać w dyskusję w lokalnym narzeczu. Albo o rozmowie na Krecie w mieście Rethymnon ze starym antykwariuszem – o Kawafisie, którego Wiersze  zebrane Irek przetłumaczył. Księgarz, wysłuchawszy go, udał się do piwnicy, skąd przyniósł przepiękne, oprawne w biały półskórek wydanie Kawafisa i wręczył je Irkowi ze słowami: „Kto jak kto, ale pan zasługuje na to, by je mieć”.

Humor i bezkompromisowość

Trudno określić Ireneusza Kanię jednym słowem. Na pewno w jego wypadku nie jest wystarczające słowo „geniusz”. Był oryginałem, chyba nie do końca świadomym swojej ekscentryczności. Był chudy, żylasty, świetnie umięśniony, szybki w ruchach. W młodości odnosił sukcesy w zapasach i w skoku w dal, do niedawna podnosił ciężary, kiedy za długo siedział przy maszynie do pisania, urządzał sobie dla relaksu kilkudziesięciokilometrowe przejażdżki na rowerze, świetnie pływał. W naszym jubileuszowym kabarecie na 40-lecie Znaku Pisarze do piórka zaimprowizowaliśmy brawurowy dialog, kiedy Irek jako szalony petent oferuje wydawcy opublikowanie podartego tybetańskiego rękopisu, sutry o tytule składającym się z dziewięćdziesięciu sylab i japońskiego dzieła o znaczeniu samoofiary.  Kiedy usłyszał ode mnie: „Panie, choćby mi pan tu na głowie stanął, ja panu żadnego z tych dzieł nie wydam”, ze zrezygnowaną miną udał się na brzeg sceny, gdzie przez 20 min stał na głowie, nie bacząc na to, że tuż obok niego tupali w deski sceny tańczący rewelersi: Władysław Stróżewski, Henryk Woźniakowski, Bronisław Maj i Kazimierz Kutz.

Miał poczucie humoru, potrafił docenić dobry żart, godził się na udział w kabaretowych zabawach, ale w swej najgłębszej istocie był pesymistą. Nie miał złudzeń co do kierunku, w którym zmierza gatunek ludzki. Niczym Witkacy upatrujący przyczyn upadku cywilizacji i kultury w zaniku uczuć metafizycznych Irek świadom był duchowego i umysłowego znijaczenia ludzkości, powierzchowności jej zainteresowań, triumfu konsumpcjonizmu, banału i wygodnictwa nad autentycznymi wartościami i twórczym wysiłkiem. Był uczulony na głupotę, powierzchowność i bezmyślność epoki celebrytów i influencerów. Miał notes, w którym notował sobie różne wyczytane lub usłyszane lapsusy i idiotyzmy. Pamiętam, jak nie mogliśmy naśmiać się z kategorii „podmiotka liryczna”, jaką posłużyła się  jedna z uczonych feministek. Irka naprawdę to rozjuszyło.

Czasem zdarzało mi się radykalnie z Irkiem nie zgadzać. Jako ignorant przysłuchiwałem się z podziwem rozmowom o muzyce poważnej, jakie Irek prowadził z Leonem Neugerem, dyrygentem Kaiem Bumannem czy mecenasem Stanisławem Kłysem, przerzucając się opusami, symfoniami i librettami, ale znając jego wzgardliwy stosunek do kultury masowej, nie usiłowałem nawet przekonywać go do mojego ukochanego rocka i bluesa, do Boba Dylana czy Leonarda Cohena. Jednak zabolała mnie filipika wymierzona w Dziwny jest ten świat Niemena – do dziś pamiętam dreszcz, jaki przeszył mnie, gdy pierwszy raz usłyszałem ten hymn w czarno-białym telewizorze wykrzyczany przez Niemena w Opolu. Dlatego nie mogłem nie zaprotestować, gdy Irek pastwił się nad banalnymi odkryciami, że oto dziwny jest ten świat, a ludzi dobrej woli jest więcej.

Ireneusz Kania był człowiekiem skupionym na tym, co najważniejsze, i niesłychanie poważnym. Poważnie traktował rozmówców, zagadnienia, które go nurtowały, powierzone mu zadania i podejmowane prace. Bywał przy tym bezkompromisowy. Gdy organizowaliśmy w Znaku promocję tomu Miłosza Na brzegu rzeki, szczęśliwie złożyło się, że w Krakowie przebywał akurat Leszek Kołakowski. Kołakowski i o. Jan Andrzej Kłoczowski dopisali w książce Miłosza glosy do wiersza Do Pani Profesor w obronie honoru kota i nie tylko. Rzecz dotyczyła okrucieństwa i dociekania przyczyn zła. Do debaty z całym tym gronem na temat „Unde malum?” nieopatrznie zaprosiłem Ireneusza Kanię, prosząc go, ażeby możliwie  krótko powiedział, jak buddyzm zapatruje się na pochodzenie zła. Temat był fundamentalny i Irek tak go potraktował. Nie bacząc na body language publiczności wijącej się na niewygodnych krzesłach, przez 40 min wyczerpująco wyjaśniał nieproste wszak kwestie – wyczerpując doszczętnie słuchaczy.

Ale też tylko Ireneusz Kania był partnerem dla uwielbiającego dogłębne dysputy Miłosza. Każda rozmowa z autorem Ziemi Ulro była egzaminem, podczas którego trzeba się było wykazać znajomością nowości literackich, głośnych artykułów w bieżącej prasie, fundamentalnych lektur czy zagadnień filozoficznych pochłaniających akurat poetę. Stając na palcach, zdawaliśmy ten egzamin z najwyższym trudem albo wstydliwie go oblewaliśmy. Jedynym rozmówcą, który mógł Miłosza prawdziwie usatysfakcjonować, był Ireneusz Kania. Ich obszerne rozmowy o buddyzmie czy Swedenborgu ukazały się w miesięczniku „Znak” – nie zdążyli już porozmawiać o kabale, do czego Miłosz chciał się przygotować. Kania dostarczył mu też sporej radości, odnajdując wiersz Miłosza wydrukowany w gazecie rumuńskiej w czasie pobytu poety w Rumunii po wrześniowej klęsce 1939 r. Wiersz ten nie zachował się po polsku i Irek przywrócił go polszczyźnie, tłumacząc go z rumuńskiego.

Irek nie posługiwał się komputerem, swoją niewyobrażalną wiedzę przechowując nie na dysku, lecz we własnych szarych komórkach. Bez dostępu do sieci i poczty elektronicznej docierał do wszystkich dzieł, które były mu potrzebne. Pisał ręcznie, potem przepisywał tekst na maszynie, ostatecznie go redagując, i oddawał wydawcy maszynopis niewymagający już adiustacji. Na posiadanie komórki przystał stosunkowo niedawno, uznając to za zło konieczne.

Skromny i wolny

Ujmującą cechą tego geniusza była skromność. Jego ego było odwrotnie proporcjonalne do jego mądrości. Musieliśmy włożyć naprawdę sporo wysiłku, by przekonać go do wyrażenia zgody na to, byśmy zebrali jego rozproszone teksty, eseje, wstępy i posłowia do tłumaczonych przez niego dzieł. Nie potrzebował uznania (nie mówiąc o rozgłosie), odnotowania kolejnej publikacji w bibliografii. Znał swoją wartość, ale obce mu były egotyczne potrzeby błyszczenia w mediach i świecie, który zrażał go swoją powierzchownością, blichtrem pozornych karier i fałszywych hierarchii. Ostatecznie uległ moim zabiegom perswazyjnym (uwielbiał czerwone wino), dzięki czemu ukazał się w Znaku wspaniały zbiór jego tekstów Ścieżka nocy (2002). Na następne autorskie książki przyszło czekać długie lata – w których pojawiały się kolejne fundamentalne przekłady dzieł buddyjskich, Opowieści Zoharu, Tybetańskiej Księgi Umarłych. Kania wolał udostępniać czytelnikom mądrość Wschodu, ważnych dla niego myślicieli takich jak Cioran, Eliade i Noica, dzieła Dalaj Lamy, Milarepy czy Mikołaja z Kuzy, aniżeli dzielić się mądrością własną. Dopiero w 20 lat po Ścieżce nocy ukazał się imponujący tom Dług metaficzny. Eseje i rozmowy (2022). W ostatnich latach Ireneusz, jak gdyby czując, iż czasu pozostaje coraz mniej, w zaprzyjaźnionym wydawnictwie Austeria zaczął niejako nadrabiać zaległości, publikując serię książek dających wyobrażenie o rozległości jego zainteresowań, głębokich przemyśleniach i diagnozach stawianych współczesnej cywilizacji: Pieśni losu (2021), Trzy przypisy do naszych czasów (2023), Czy możliwa jest uniwersalna filozofia muzyki (2023), Tłuk pięściowy i czerwone jabłuszko. Uwagi o przekładach poezji Wisławy Szymborskiej (2023).

Dla mnie Ireneusz Kania był nie tylko fenomenem i geniuszem. Był człowiekiem totalnie wolnym. Wolnym od potrzeb, chęci posiadania, mnożenia dóbr. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalał, były podróże – do ukochanej Grecji, do Portugalii, do Arles. O każdym z tych miejsc miał imponującą wiedzę, o ich historii, kulturze, pieśniach ludowych. Nie posiadał samochodu, mieszkał skromnie z Maricą w niewielkim mieszkaniu na trzecim piętrze bloku bez windy, ubierał się w tanich jatkach. Tę fanaberię dzielił z Wisławą Szymborską, także uwielbiającą odwiedzać szmateksy. Ulegając tej pasji, odwiedzał mnie w Znaku, przynosząc za każdym razem po kilka marynarek z second hand shop, przekonany, że będą na mnie leżeć jak ulał. Niestety, różniliśmy się dość znacznie parametrami i Irek z zawiedzioną miną zabierał za ciasne okrycia, nierzadko w ryzykownych kolorach.

Odszedł rok temu. Nie napisze już dla mnie najlepszego na świecie słownika symboli. W swoim ostatnim wielkim dziele, spełniającym wieloletnie marzenia przekładzie z palijskiego Dhammapady czyli strof o Dhammie (2023), żartobliwie tłumacząc się niejako z zawodu, jaki mi sprawił, wpisał mi następującą dedykację: „Drogi Jurku, oto – w Twoje ręce – rzecz dla mnie ważna, dla buddyzmu fundamentalna – która, mam nadzieję, częściowo bodaj mnie w Twoich oczach zrehabilituje. Z admiracją i wielką przyjaźnią, Irek”.

Tekst publikujemy przedpremierowo w internecie. Znajdziesz go również w listopadowym numerze Miesięcznika „Znak”