To miał być prosty tekst o sezonie infekcyjnym. Gorzki żart z samej siebie, napisany między jedną żłobkową zarazą a drugą. Stary dobry śmiech przez łzy. Równie powtarzalny i przewidywalny jak coroczna szczepionka na grypę albo jesienne kolejki w przychodniach czy rytualne zrzędzenie na brzydką pogodę. A potem wspólne, radosne z tego gderania kpiny.
Sądziłam, że jako matka dzieci w wieku przedszkolnym, która przeżyła z nimi pandemię – kwarantanny, lockdowny, maseczki, codzienną walkę o zrobienie testu przed wyjściem do placówki – uodporniłam się już i na temat sezonowych wirusów, i na doniesienia o kolejnych, coraz bardziej wszechobecnych patogenach. Niestety, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. A Polka, jak zwykle, jest mądra dopiero po szkodzie.
Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji
Zaczęło się, jak wiadomo, jesienią. Na targu zwierzęcym w Chinach. Ale nie w Wuhan w 2019 r., tylko szesnaście lat wcześniej w Kantonie, w prowincji Guangdong, gdzie w 2003 r. pewien nieznany dotąd ludzkości koronawirus przeniósł się z nietoperzy podkowiastych na stłoczone obok w klatkach węże, jenoty i łaskuny. Ze ssaków miał niedaleko do sprzedających i kupujących je ludzi, którzy po kilku dniach od zakupu budzili się z ciężką niewydolnością oddechową, nazwaną po fakcie SARS. Dziennikarka Sonia Shah, która opowiada o tym w wydanej w 2016 r. książce Epidemia.
Od dżumy przez HIV po ebolę (wyd. polskie 2019 r.), podkreśla, że w naturalnym środowisku taki transfer wirusa byłby właściwie niemożliwy, ponieważ nietoperze, łaskuny i ludzie zajmują na tyle różne siedliska, iż w przyrodzie właściwie ich drogi się nie przecinają.
Narodziny „większości nowych patogenów”, tłumaczy Shah, nie są więc wcale dziełem nieszczęśliwego przypadku: „Drobnoustroje stają się patogenami poprzez podążanie ścieżkami, które sami dla nich torujemy, przy czym ścieżki te wytyczane są wzdłuż określonych tras. (…) Polowanie na zwierzęta i zjadanie ich prowadzi do kontaktu ludzi z tkankami i płynami innych żywych istot, co stanowi dobrą okazję do zakażenia. (…) To także powód, dla którego korzenie tak wielu ludzkich patogenów sięgają początków rolnictwa, kiedy ludzie zaczęli udomawiać zwierzęta i żyć blisko nich. I tak od krów mamy odrę i gruźlicę, od świń krztusiec, a od kaczek grypę” (tłum. M. Rost).
Nie pomogło też osuszanie mokradeł, wycinanie lasów i przecinanie zwierzęcych siedlisk sztucznymi murami granicznymi, obozami dla partyzantów i osób w drodze, również ogródkami, oborami, osiedlami. Wdepnęliśmy po kolana w żywe, wiecznie mutujące gniazdo wirusów, bakterii i pasożytów. Zachód, jak podkreśla Shah, dość długo mógł to wypierać – głównie dzięki takim przedsięwzięciom infrastrukturalnym jak publiczna służba zdrowia czy powszechna sieć kanalizacyjna, sfinansowanym z zysków z przemysłu, wojen i gospodarki kolonialnej, czyli z tego, co w pierwszej kolejności w ogóle umożliwiło transfer zwierzęcych drobnoustrojów na ludzi.