Masz osiem lat, wynurzasz się spod puchowej kołdry i biegniesz do kuchni, gdzie babcia przygotowała dla ciebie śniadanie – kawałki pszennej bułki zalane ciepłym mlekiem, miseczkę twarogu wymieszanego ze śmietaną i cukrem albo coś innego, ale równie prostego i bezpretensjonalnego. Do sielskiego obrazka dodaj dwa koty, które mieszkają w ciepłej o tej porze roku „letniej kuchni”, ale przychodzą rano, by napić się podgrzanego mleka albo coś przekąsić. Ocierają się o twoje nogi, mruczą, a ty zanurzasz swoją małą rączkę w ich gęstych, zimnych futrach pachnących mrozem i dymem z komina. Biegasz po podwórku, śniegu napadało tak dużo, że zapadasz się w nim aż po kolana. Świat skrzy się jak w świecie Muminków zimą. A w każdym razie tak będziesz wracać do tego wspomnienia po latach, kiedy umysł jest na tyle dojrzały, że wszystko musi z czymś porównać.
Jako dorosła osoba zrozumiałam, że cisza jest luksusem. W zgiełku miast nie sposób się w niej zatopić. Przypomina mi się teraz książka o pachnących ogrodach, w których ogrodnik tak komponuje rośliny, by zanurzyć się w swoich ulubionych zapachach. By składać ze sobą te, które do siebie pasują, np. na wzór ulubionych perfum. I to jest możliwe. Podobno. A w każdym razie ja w to wierzę. Czy na wzór pachnących ogrodów moglibyśmy tworzyć w miastach ciche pokoje, wypełnione dźwiękami bliskimi naszemu sercu? Co by to było? Nawoływania gołębi grzywaczy, szum listków brzozy, metaliczny nieco, delikatny i kojący. Dźwięk rzeki, gdy spływa po niej kra, śmiech dzieci, chrapanie psa. Dla mnie to też głos mojej sąsiadki, która codziennie o szóstej rano wychodzi na spacer z psem, a później pod blokiem rozmawia z innymi sąsiadami. Jest z natury bardzo życzliwa i wesoła, obdarzona wyjątkowo piękną barwą głosu, lubię słyszeć rano jej spokojne pogawędki, choć dociera do mnie jedynie przyjemne brzmienie, a nie sama treść rozmów.
Kiedyś do wykonywania codziennych obowiązków potrzebowałam kontrolowanego hałasu. Lubiłam pracować w kawiarniach, zamawiając kolejne filiżanki latte macchiato, słuchając gwaru rozmów, muzyki w stylu lounge. W biurze, gdzie ciągle dzwoniły telefony, działały faksy, zacinały się kserokopiarki, burczały ekspresy do kawy. W domu, kiedy grało cichutko Radio PiN.
A potem nagle to wszystko zaczęło mi przeszkadzać i postanowiłam znaleźć cichą przestrzeń. Może biblioteka? Może park? Ile dziś mamy miejsc bez żadnych rozpraszaczy i bez telefonów z powiadomieniami?
Teraz, zamiast sięgać rano po telefon od razu po przebudzeniu, staram się znaleźć chwilę na to, by nalać do szklanki ciepłej herbaty, otulić się kocem, założyć czapkę i posiedzieć 10 min na balkonie, patrząc w siną dal. 10 min tylko dla mnie na rozpoczęcie dnia, na skupienie rozproszonych myśli, na ustalenie planu działania. To dużo czy mało? Często okazuje się, że wystarczająco.