fbpx
Ilustracja: Aleksandra Wichow
Ilustracja: Aleksandra Wichow
Andrzej Dybczak luty 2025

Do trzech

To musiał być listopad, może nawet początek grudnia.

Artykuł z numeru

Dotknij mnie

Czytaj także

Ilustracja: Maria Regucka

Jerzy Koch

Lectio vicesima septima

Nasz pies był już na tyle duży, że mógł chodzić na spacery po okolicy. A przygarnęliśmy go w lipcu, jeszcze zupełnego oseska. Coś przydarzyło się jego matce, nie wiedzieliśmy co. Zostawiła cały miot. A wtedy już chodził na obchody, czarny diabeł, nerwowy i zły. Po prawdzie to wszyscy mieliśmy go już dość, ale wiedzieliśmy, że zostaniemy już razem, i wyglądaliśmy przyjścia lepszych dni. Jedni bardziej, inni mniej cierpliwie. Z większą lub mniejszą nadzieją. Rezygnacją tak naprawdę.

Okolica była nowa dla każdego. Dopiero co zamieszkaliśmy całą rodziną w niebieskim domu stojącym na wysokiej skarpie, tuż nad starą austriacką stacją kolejową. Data budowy: 1881 rok. W czasie wojny bomby spadły tu na uchodźców, zabijając 150 osób. A gestapo rozstrzelało sześciu kolejarzy z obsługi stacji za sekretne wyciąganie ludzi z zaplombowanych wagonów. W tamtym czasie ten tor biegł prosto z Krakowa Głównego do Auschwitz. A teraz? Zajęty był przez pociągi podmiejskie wożące ludzi do pracy, a czasem dudnił pod ciężarem niewiarygodnie długich składów towarowych. Węglarek, cystern, eszelonów wypełnionych drewnem i odkrytych platform zastawionych nowymi ciężarówkami czy rulonami stali. Zwłaszcza nocami ciągnęły te rdzawe karawany, wprowadzając okolicę w drżenie, marszcząc wodę w rowku melioracyjnym, strącając ostatnie liście z dębów, akacji, klonów i brzóz, jeszcze wierzb, gęsto rosnących na skarpie. Trzęsło też wtedy domem od fundamentów aż po kalenicę. Lubiliśmy te chwile. Leżąc w ciemnościach, słuchaliśmy stukotu kół i jęków przygniecionego ładunkiem żelaza przesuwającego się w dole, nieopodal nas. Kołyszącego do snu naszą trójkę dzieci, naszego kota i śpiącego zwykle o tej godzinie jak głaz dzikiego psiego podrostka.

Po drugiej stronie torów w dolinie niewielkiej rzeki, na jej podmokłym starorzeczu, wybudowano parking przesiadkowy, na którym wiecznie driftowali kierowcy – chuligani. A dalej za parkingiem szumiała już autostrada ponad ekranami dźwiękochłonnymi. W jesienne poranki i wieczory dolinę zasnuwała mgła, dodając okolicy tajemniczości.

A więc był to rozmyty listopadowy poranek, a my – ja i wiecznie węszący i głodny szczeniak – zostawiliśmy za sobą budynek stacji. Szliśmy wzdłuż torów, górą na skarpie rzędem stały domy. Też nasz dom. Jak to się stało, że zagarniający wszystkie śmieci, i nie tylko śmieci, po prostu zagarniający wszystko jak odkurzacz pies jej nie dostrzegł? Nie poczuł? Tylko minął i pociągnął smycz dalej i dalej, sam nie wiedział gdzie. Przeklęty. Byle dalej. Ja zatrzymałem się w pół kroku. Obok mnie, w płytkim rowku oddzielającym nas od torów, siedziała z podkurczonymi nogami łania. Szara zjawa, tak bisko, że mógłbym jej dotknąć, gdybym tylko chciał. Zdaje się, że zdradził ją ruch powiek, które co chwilę mrużyła. Para szła z ust, a ona siedziała pośrodku stróżki zielonkawej wody cieknącej po dnie rowka. Zimnej na pewno. Może tak zastygła, byśmy ją minęli i poszli sobie, żeby mogła zerwać się i uciec dokądś? Nie wiadomo dokąd. Ale nie uciekała, chociaż odeszliśmy dziesięć kroków ludzkich i ile psich? Dwadzieścia?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się