Takie pytanie tylko z pozoru jest czysto retorycznym chwytem, bo teksty szwajcarskiej pisarki nie należą do łatwych w odbiorze, choć to nie język stawia tu opór. Zbudowane prostymi zdaniami, pozbawione literackich gier i słownych meandrów opowiadania ewokują często odpychające obrazy czy surrealistyczne wizje, takie jak w tekście otwierającym książkę, gdzie narratorkę budzi wepchnięty jej do ust język obcego mężczyzny. „Napada mnie ochota, żeby kupić sprzęt do nurkowania, rzucić harpunem w ośmiornicę i tłuc nią o skałę, aż rozmięknie” – konstatuje. Każdy z maksymalnie dwustronicowych tekstów mógłby posłużyć za opis scenografii do japońskiego thrillera, w którym groza kryje się za ascetyczną formą wyrazu. Bezpośredniość języka łączy się tu z przekazem, który zaskakuje i układa się w poprzek czytelniczych oczekiwań.
W Ostatni akt łaski warto wejść głębiej chociażby dlatego, że rzadko pojawiają się u nas dzieła pisarzy ze Szwajcarii. Duvanel była także malarką i projektantką tkanin. Jej życie naznaczyły choroba psychiczna i pobyty w szpitalach, a zakończyła je prawdopodobnie ona sama, gdy zażyła leki nasenne w zimnym lesie i doprowadziła do śmierci z hipotermii. Jej twórczość – nagłośnioną dopiero po śmierci – nieraz porównuje się do Roberta Walsera czy Maxa Frischa, ale mi jej krótkie niepokojące obrazy przypominają raczej płótna Renégo Magritte’a, na których postacie stoją na wprost widza, a ich twarze zawsze coś przesłania.
Adelheid Duvanel, Ostatni akt łaski, tłum. Dorota Stroińska, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2025, s. 126