Powoli przebija się szalona wieść – chyba zwycięstwo?! Ale czy to naprawdę możliwe? I co powiedzą na to ONI? Na razie jednak jest jak zwykle. O 8.00 otwiera podwoje pan Marian Moryc, w redakcji człowiek od wszystkiego. Potem powoli zjawiają się redaktorzy.
Najpierw – o dziwo – pojawiają się młodzi. Na rowerze przyjeżdża Roman Graczyk. Idzie do kanciapy „Dzikich”, by – jako sekretarz redakcji – przekazać ważne ustalenia Witoldowi Beresiowi (zastępuje Krzysztofa Burnetkę, który odbywa służbę wojskową). Ci dwaj zajmują się bowiem kopiowaniem na potrzeby cenzury zakwalifikowanych do druku maszynopisów oraz odmierzaniem – przy pomocy konopnego sznurka – długości przygotowanych już szpalt. W efekcie zatem mniej więcej wiedzą, na jakim etapie są prace nad najbliższym numerem.
Potem Graczyk będzie musiał zawieźć po trzy kopie planowanych artykułów do cenzury, a później jechać do drukarni, gdzie na teksty czeka Piotruś Mucharski, początkujący korektor.
Niedługo później dostojnie przychodzi do redakcji pan Mietek. To Mieczysław Pszon, szara tygodnikowa eminencja, który Plantami przyszedł spacerkiem ze swego mieszkania na Bernardyńskiej, a teraz po 9.00 siada w pokoiku dzielonym z Ziutą Hennelową i Krzysztofem Kozłowskim i pyta młodych, szelmowsko się uśmiechając: „Wiecie coś więcej? Rzeczywiście skopaliśmy im dupę?”.
Jednak nikt nic nie wie na pewno. W pokoju przejściowym, łączącym funkcje sekretariatu z pokojem bankietowym i redakcyjnym (mieszczą się tu biurka Marka Skwarnickiego i Tadeusza Żychiewicza), siedzi już pani Zofia Morstin, zwana – dla odróżnieniu do swej wielkiej poprzedniczki Zofii Starowieyskiej-Morstinowej – Kasią. Sekretarka i dobry duch redakcji. Za chwilę pojawią się kolejne dobre duchy – Tereska Skoczyńska i pani Janeczka Stolarczyk.
Na razie jednak do redakcji wbiega podekscytowany Jacek Baluch, bohemista, krzepko dzierżący wielkie plastikowe wiaderko (właśnie udało mu się je kupić po znajomości w domu towarowym na ulicy św. Anny) oraz znany działacz Solidarności, jeszcze nie aspirujący do senatorskiego fotela, Stefan Jurczak. Krzyczą coś do siebie i wymachują rękoma, trudno pojąć, o co chodzi, lecz na to zjawia się Krzysztof Kozłowski i wtedy wszyscy padają sobie w ramiona jak chłopcy po strzeleniu bramki. A to obejmują się, a to podskakują wariacko w górę, a to tańczą. Tak, już jest jasne. Wygraliśmy!
Teraz dociera reszta redakcji – pan Piotruś, kierowca, dowiózł jednym transportem Tadeusza Żychiewicza (mieszka najdalej, na Żelechowskiego, więc zabierany jest jako pierwszy), Józefę Hennelową (ze Smoluchowskiego) i Szefa (z Lenartowicza). Czasami pani Ziuta sarkała na Szefa, który – bywało – kazał czekać przyjaciołom na siebie – ale teraz nikt nie sarka. Oni też już wiedzą i wpadają na Wiślną przeszczęśliwi.
Zwycięstwo, zwycięstwo…
W ciągu godziny oba pokoje redakcyjne pękają w szwach, a osobliwie – gabinet Szefa. A jest to poniedziałek, dzień, w którym powinny kończyć się zasadnicze prace nad numerem, bo do druku pozostaje już niespełna doba. W nocy z wtorku na środę pierwsze paczki, jeszcze pachnące farbą, powinny dotrzeć na Wiślną, bo to z redakcji wysyła się część nakładu do prenumeratorów. W drukarni rządzi jeszcze skład ołowiany – tylko zawodowi metrampaże przy pomocy dyżurujących redaktorów są w stanie połapać się w numerze, który nie tylko może skopać w ostatniej chwili cenzura (choć przyznać trzeba, że od dawna już nie notuje się poważniejszych ingerencji), ale też trzeba go czytać od prawej do lewej, w lustrzanym odbiciu. I nie ma komputerów, na których poprawki można nanieść w ostatniej chwili.