Europejski trójkąt niedostosowania
Europa miota się między polityką narodową, europejską i globalnym rynkiem. Od momentu gdy w 1951 r. powstała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, proces zjednoczenia opierał się na wypracowywaniu poszczególnych europejskich polityk – od rolnictwa, rybołówstwa, handlu aż po politykę monetarną. Demokracja wciąż jednak miała charakter wyłącznie narodowy. Gdy w ostatniej dekadzie pod pozornie spokojną skorupą strefy euro temperatura lawy rosła, europejscy przywódcy większą część swojego czasu spędzali na próbach napisania konstytucji dla Europy. W odpowiedzi na proces pogłębiania integracji, jakim było wprowadzeniu wspólnej waluty, i rozszerzania się wspólnoty, dzięki historycznej decyzji o przyjęciu do Unii krajów Europy Wschodniej, zaproponowali utworzenie nowych instytucji dla 500 mln obywateli 27 krajów członkowskich (od 2007 r.). Wyborcy we Francji i Holandii w referendach odrzucili jednak nawet skromne wersje tych wzniosłych projektów. „Narody tego nie chcą” – komentował Geremek jako zagorzały, acz niepozbawiony poczucia realizmu Europejczyk, krótko przed swoją śmiercią w 2008 r. Góra po raz kolejny urodziła mysz. Traktat lizboński, który wszedł w życie w 2009 r., przekazywał więcej władzy wyłanianemu w wyborach Parlamentowi Europejskiemu. W dzisiejszej Unii decyzje wciąż podejmują jednak narodowe delegacje podczas zamkniętych brukselskich narad. Polityka i komentujące ją media także pozostają narodowe, nie europejskie. W Parlamencie Europejskim znajdziemy wprawdzie szerokie europejskie koalicje, nie oznacza to jednak, że istnieje coś takiego jak europejska polityka. Średnia frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego spada, począwszy od roku 1979, kiedy to zorganizowano pierwsze bezpośrednie głosowanie. Możemy też wymienić szereg dobrych europejskich mediów, czytanych i oglądanych przez kilku szczęśliwców, nie przekłada się to jednak na istnienie szerokiej europejskiej sfery publicznej. Francuski historyk Ernest Renan mówił, że naród to „codzienny, nieustający plebiscyt”. Cóż, w dzisiejszej Unii prawie każdego dnia odbywają się jakieś wybory, są to jednak wybory w poszczególnych państwach narodowych, przeprowadzane w różnych językach i omawiane w różnych mediach krajowych. Coraz częściej podczas kampanii wyborczych pojawiają się partie, które winą za bieżące problemy danego państwa obarczają inne europejskie narody, samą Unię Europejską lub obie razem. Kiedy z początkiem tego roku odwiedzałem Maastricht – dziś to miasto obawia się nieco, jak zapisze się w historii – opowiedziano mi, w jaki sposób holenderski populista Geert Wilders, głoszący hasła antyimigranckie i antymuzułmańskie, kieruje swoje polityczne działa przeciw „Europie”. Wierzy, że tam właśnie są dziś głosy. W tym samym czasie globalne rynki finansowe w panice uderzają w europejską i narodową politykę. Ratingi kredytowe państw Unii zostają obcięte, a koszty długu rosną w zastraszającym tempie, rządy chwieją się w posadach i zwołują kolejny szczyt ostatniej szansy. O świcie wyczerpani przywódcy ze strachem myślą o tym, jak ich decyzje zostaną przyjęte, kiedy wrócą do domu, co powiedzą im dziennikarze, partnerzy koalicyjni, parlament i wyborcy, i jak zachowają się rynki, kiedy tylko rozpoczną swoje notowania na giełdzie. Kiedy spotkania dobiegają końca, liderzy wymykają się na chwilę do pokoju konferencyjnego, by wypowiedzieć się dla mediów własnego kraju. W ten sposób dysponujemy nie jedną wersją wyników europejskiego szczytu, ale 27 różnymi – do czego należy dodać kolejną przygotowaną przez niezbyt przekonujące konklawe szefów europejskich instytucji. To prawdziwy polityczny europejski Rashōmon, z 28 sprzecznymi ze sobą wersjami tego samego wydarzenia opisanymi w 23 językach. Dość szczególny sposób rządzenia kontynentem.